Smaki i Zapachy Emigracji

Wspomnienia Wiedźmy 




 

 

 

 

 

 

 

 




 








Dlaczego wyjechałam do Londynu

powieść emigracyjna

Musiałam wyjechać z własnego kraju. Musiałam, bo po ciężkim, trwającym ponad 2 lata rozwodzie miałam już tylko niebotyczne długi u przyjaciół, żadnych szans na pracę gdziekolwiek w Polsce, 55 lat na karku, zero możliwości otwarcia własnego małego biznesu, żadnego wsparcia od rządu, a o wygrane alimenty musiałam ścigać niemieckiego ex - męża zupełnie sama, podczas gdy jego rząd rozłożył parasol ochronny nad swoim obywatelem.
  Znajdowałam karkołomne wręcz sposoby na zmuszenie urzędu niemieckiego do ściągnięcia tych pieniędzy dla mnie, co udało mi się w końcu, ale tak późno, że nie przeżyłabym czekając na ten cud w Polsce.

Zalety koszmarnego rozwodu i walki o sciąganie alimentów z zagranicy to, to że stałam się lepszym mecenasem od rozwodów od opłaconego słabego, bo na dobrego nie było mnie stać, a męża owszem, postawił dwóch najlepszych w branży. Potem zostałam ekspertką od ścigania międzynarodowych przestępców alimentacyjnych. Polska prokuratura umyła ręce, monity do naszych komórek rządowych w sprawie ścigania spełzły na niczym. Nie poddałam się. Powiedziałam sobie, że dopadnę go, nawet na innej planecie i dopadłam! Ale to sporo później.

Wyjechałam do Londynu z biletem w jedną stronę, z pożyczonymi 60 euro w kieszeni, co okazało się na miejscu 37 funtami. Cha, cha, cha ... .

Dlaczego tu? Bo, zjeździłam pół świata i porozumiewałam się po angielsku, ale w Londynie jakoś nigdy nie byłam, ex mąż nienawidzi Anglii więc wiedziałam że nigdy go tu nie spotkam, bo jest tu duża Polonia, bo Londyn to metropolia z ogromnymi możliwościami, bo niedaleko do kraju rodzinnego, bo była tu koleżanka u której mogłam się na chwilę zatrzymać. Wylądowałam na podłodze w jej wynajętym pokoiku wielkości pudełka od zapałek, gdzie spałam w półmetrowym przejściu pomiędzy jej łóżeczkiem 80 cm szerokim a ścianą. Musiałam zapłacić natychmiast, czyli z góry za pierwszy tydzień 30 funtów; za światło, gaz i wodę. Za pół metra podłogi nie musiałam, więc zaczęło mi się fartownie, bo łóżko w pokoju wieloosobowym kosztowało £ 50, a tyle jak wiadomo nie miałam. Pozostało mi zatem 7 funtów w kieszeni, a jeden przejazd londyńskim autobusem (tańszy od metra) to wtedy 1 funt 20 pensów.


Kwieciste marzenia 


powieść z emigracji
 

Miałam PLAN na rozpoczęcie nowego życia w Londynie. Jeszcze w Polsce składałam przez internet odpowiednio przygotowane CV do kwiaciarni Londyńskich poszukujących pracownika, załączając zdjęcia moich własnych bukietów. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie miałam kwiaciarni, całe życie siedziałam w damskich ubraniach – najpierw miałam pracownię krawiecką gdzie szyłam moje projekty, a potem 2 sklepy z ciuchami, dodatkowo ciągle coś dłubałam na drutach i szydełkiem i miałam klientów na Tarota, wiodło mi się całkiem dobrze i było tak do czasu wyjścia za mąż za niemieckiego pracownika Siemens który jeździł po całym świecie i najchętniej zapakował by mnie na stałe do walizki zabierając wszędzie. Siłą rzeczy zrezygnowałam z własnego biznesu, po długich rozmowach, bo widywalibyśmy się 3 miesiące w roku, bo ''przecież zarabiam wystarczająco dla nas dwojga''. Rzeczywiście zarabiał, 10 razy więcej ode mnie, a może jeszcze więcej.
Wzięło mnie na kwiaty, bo kocham kwiaty szaleńczą miłością i zawsze tworzyłam bukiety do domu, na różne okazje, często dodając wiązankę ślubną własnego pomysłu ubieranej przeze mnie pannie młodej. Zapragnęłam kwiatów, zapragnęłam być wśród kwiatów w tym nie widzianym jeszcze Londynie.
Na dziesiątki zgłoszeń które wysłałam, jedna kwiaciarnia zainteresowała się mną i umówiła na spotkanie w dwa dni po moim przyjeździe.

wspomnienia wiedzmy


A więc nie rzucałam się w zupełną niewiadomą, jak sądziłam, ale rzeczywistość zweryfikowała mi to już pierwszego dnia, bo zaczęły się schody zupełnie nieprzewidziane i nieznane mi dotąd.
Kwiaciarnia okazała się być na drugim końcu Londynu, z dwugodzinnym dojazdem autobusami i metrem, i moje 7 funtów nie wystarczały na jeden dojazd, ale co najważniejsze … ja nie rozumiałam języka! Na ulicach londyńskich ten bełkot angielski był dla mnie kompletnie nieznanym językiem, pomyślałam że chyba nagle zgłupiałam, ale wróciłam do domu i w telewizji znów rozumiałam angielski, wyszłam na ulicę – zero, mało tego, ludzie do których zagadywałam z trudem też mnie rozumieli, wróciłam – angielski z telewizji dobrze. To gdzie ja wylądowałam!?


Co z tym językiem londyńskim?

 

 

Bilet w jedną stronę sprawił, że nie kombinowałam – a może wrócić??? - zresztą do czego, ale pewnie takie myśli pojawiły by się, a tak nie mogłam i musiałam wziąć się za bary z moim nowym życiem dużo mocniej niż myślałam. 

 

wspomnienia wiedzmy

Przede wszystkim napisałam do kwiaciarni e-maila, że są za daleko od mojego miejsca zatrzymania i nie stać mnie na inne, wobec tego bardzo ich przepraszam ale muszę szukać czegoś bliżej. Jednocześnie rozpowiadałam i rozklejałam w polskich sklepach wiadomość że wróże z tarota za bardzo przystępną cenę. Już następnego dnia pojawiła się pierwsza klientka.

 

Jest coś takiego z moim Tarotem, że zawsze, ale to zawsze ratuje mi dupę, ale też nie rozpieszcza. Na przykład rzuca mi kłody pod nogi jak tylko odstąpię od wróżenia dla odpoczynku i za długo to odpoczywanie trwa. Obraża się też, jeśli robię przepowiednie bez jednego choćby grosza, najwyraźniej uważa że ma być zapłacony. 

Za pierwsze zarobione pieniądze, od pierwszej klientki, pojechałam zwiedzać Londyn, a w trakcie wybrałam sobie Westminster Bridge - most z niską barierką aby łatwo było mi rzucić się w Tamizę, jak nie dam rady zaistnieć tutaj i to nie jest żart. Bo ile ja jeszcze mogę wytrzymać, po tym koszmarnym rozwodzie, walce o wypłacanie alimentów, bezowocnym szukaniu pracy, nędzy finansowej, a w końcu podjęcia takiego ryzyka z Londynem.

Przecież nikt, ale to nikt w moim wieku nie robi takiego skoku w nieznane. W każdym razie, ja nie poznałam ani nie słyszałam jak datąd o 55 - letniej emigrantce z 37 funtami w kieszeni. 

Po powrocie do domu, odkryłam maila z kwiaciarni, która – uwaga – proponowała mi przyjazd mimo wszystko, bo oni mają dla mnie miejsce do zamieszkania, już dopytali.

Dzisiaj wiem, że takie rzeczy się tu nie zdarzają. Chyba oczarowałam ich moimi bukietami. 

Pojechałam. I … nie znalazłam, no nie znalazłam ich, straciłam pół dnia i nie trafiłam. Jeszcze wielokrotnie zdarzyło mi się nie dotrzeć tam gdzie chciałam z tego samego powodu. Dlaczego? W Londynie trzeba sobie radzić samemu, bo większość ludzi nie wie, co się znajduje za drugim rogiem, nawet jeśli mieszkają w okolicy, no i z powodu języka ulicy którego nie rozumiałam w ogóle. 

 

Londyn to nieprawdopodobny konglomerat narodowościowy, więc angielski niemalże na każdym kroku inny, rodowici wykształceni Anglicy natomiast na co dzień mówią ciągami posklejanych słów w jeden bełkot, bulgot jakiś, do kompletu dochodzi londyński cockney – język, który powstał wśród najniższych warstw społecznych, głównie wśród złodziei dla porozumiewania się między sobą tak, żeby nikt spoza kręgu ich nie rozumiał, szczególnie policja, i składa się wyłącznie ze slangu i gwary więziennej. Jest jeszcze cockney rymowany, taka gra słów, potem to poskracane, poprzycinane - bulba totalna i dla normalnych Anglików! Dzisiaj cockney rymowany jest cool, to styl życia i pole minowe dla tych którzy chcieliby cokolwiek zrozumieć, a wyrok śmierci dla naśladowców.

 

Natomiast tego dnia odkryłam, że kiedy mówię międląc gumę do żucia w buzi, mój angielski staje się zrozumiały na ulicy. 


 
Jak Tarot mnie wybrał


zwierzenia wiedzmy

Jeśli to prawda że Tarot sam wybiera, to rzeczywiście wybrał mnie i to boleśnie.
Dawno temu, w poprzedniej epoce, któregoś dnia, moja przyjaciółka wróżąca z kart cygańskich, zadała mi pytanie czy może obdarować mnie Tarotem. Dostała w prezencie talię jakieś 3 miesiące wcześniej i od tamtej pory dziwne rzeczy dzieją się, których ona nie chce - powiedziała. Przynieś – odparłam – sprawdzę jak będzie się sprawował u mnie, a poza tym jestem szalenie go ciekawa, bo nigdy nie widziałam i nie dotykałam wcześniej Tarota.
Zachwycił mnie! Oglądałam kartę po karcie, pomału, z namysłem, ogromnym szacunkiem i, nie ukrywam, lękiem. Jednocześnie dotarło do mnie, że żeby zacząć nim się kiedykolwiek posługiwać, muszę najpierw posiąść niesamowitą ilość wiedzy, no studia porządne. Aż tyle czasu to ja nie mam! - stwierdziłam, bo oddaliłam ukochanego i sama musiałam wychowywać moje dwie córki, dać jeść, ubrać nas, zatroszczyć się o dom itd., za dwoje. Odłożyłam Tarota i zapomniałam o nim. Wpadł mi w ręce nagle po pół roku, ale znów go upchnęłam w ostatni kąt. W następnym roku, wyobraźcie to sobie, na plaży hiszpańskiej Costa del Sol, w drodze z morza na leżak, przykleiła mi się karta tarota do stopy, i to tak, że musiałam ją oderwać. Oniemiałam! Na plaży Tarot!? Omiotłam wzrokiem wszystko wokół i nie znalazłam więcej kart. Namolny się robi – pomyślałam - a ja nie czuję się zobowiązana do nauk jeszcze. No i doigrałam się! Zaordynowałam remont kapitalny mieszkania. Przy odsuwaniu wielkiego regału wysokiego pod sufit, jedna z górnych szafek przechyliła się, wypadła z niej metalowa szkatułka i spadła z impetem na moją głowę, ugodziła mnie rogiem, a w środku był Tarot który wypadł w trakcie lotu prosto w moje ręce. Straciłam niemalże przytomność, a bolesny guz wyrósł do rozmiarów jaja 
indyczego. Rzuciłam się do nauki natychmiast. Tak oto Tarot wymusił na mnie posłuszeństwo.



Londyn w szpilkach




 

Poszukiwanie zatrudnienia w Anglii, rozpoczyna się na ogół od agencji pracy (jest ich dużo) produkujących niewolników na potrzeby zakładów pracy, które potrzebują na szybko uzupełnienia w kadrze i są to miejsca gdzie jest ogromna rotacja z wiadomych powodów, a gdzie żaden Anglik nigdy się nie zapędzi.

Trzeba się zarejestrować, co można połączyć z jednoczesnym założeniem konta w którymś z banków, jeśli jest akurat na miejscu jakiś przedstawiciel – łapacz klientów, a był, więc skorzystałam i stałam się właścicielką pustego jeszcze rachunku w banku którego na oczy nie widziałam. 

 

Nawiasem mówiąc, jestem do dzisiaj w tym właśnie banku, dobrze trafiłam, nie licząc nadgorliwości w pilnowaniu pieniędzy. Za każdym razem kiedy wykonuję jakąś dziwną dla nich płatność, blokują mi kartę, ja lecę się tłumaczyć że to była moja transakcja, nikt się nie włamał, oni odblokowują, i tak w kółko. Prawie się już przyzwyczaiłam, choć to wkurzające, ale lepiej tak niż lekceważenie niebezpieczeństwa defraudacji. 

 

Po zaistnieniu w agencji, musiałam chodzić codziennie na 7 rano do nich i czekać na dzień kiedy i mnie wreszcie wyczytają do jakiegoś zajęcia, bo tak to się odbywa. 

I tu muszę, ale to muszę nadmienić, że dla mnie taka godzina jest absolutnie nie do ogarnięcia, bo ja jestem stara sowa od urodzenia i usypiam około 3 - 4 nad ranem. A tu trzeba było pochodzić, bo to sprawdzian czy jesteś gorliwa. Byłam, nieprzytomna, śpiąca, ale byłam i po kilku dniach zostałam wyczytana, aż się ocknęłam na chwilę z wrażenia. Trafiłam do firmy która zajmowała się kolportażem prasy dla abonamentów. Pakowałam w wielkie koperty po kilka różnych pism z listy i naklejałam właściwy adres.
Do tego dnia byłam kobietą, która mówiła o sobie -  'urodziłam się w szpilkach i umrę w szpilkach', ale po 6-tej godzinie stania w jednym miejscu, zrezygnowałam ze śmierci w szpilkach. W panice kombinowałam, za co kupię sobie jakieś wygodne buty, najlepiej natychmiast. 



Bazary Londyńskie



camden town


 

 

Moja sytuacja w Londynie nie była dobra, ale już nie beznadziejna, bo zaczęłam zarabiać jakieś pieniądze za najniższą stawkę krajową, z czego 5£ tygodniowo zabierała agencja za pośrednictwo, i pojawiali się klienci na tarota. 

Do tego dopadło mnie szczęście niewysłowione, ponieważ z pokoju obok pudełeczka w którym spałam na podłodze, wyprowadzili się lokatorzy i zarządzająca domem udostępniła mi dwuosobowe łóżko wciąż tylko za opłaty licznikowe, oczywiście do czasu pojawienia się nowych chętnych do zamieszkania.

Po raz pierwszy od przyjazdu nareszcie się wyspałam i mogłam pobyć sama! To mnie tak uszczęśliwiło, że złapałam natychmiast porywisty wiatr w szerzej rozłożone skrzydła i wysyłałam dziesiątki CV do kwiaciarń, jednocześnie dłubiąc pierwsze tutaj czapki, szaliki, mitenki i inne pomysły z mojej głowy; w metrze, autobusach i po kolacji w domu, bo musicie wiedzieć, przywiozłam tu wszystkie swoje wełny. 

Gotowe rzeczy fotografowałam na pięknych Polkach z łapanki prosto z ulicy, albo tych pojawiających się w domu u współmieszkających. 






Jeden dzień wolny w tygodniu od pracy, spędzałam na zwiedzaniu Londynu i odkryłam wśród licznych bazarów, jeden niezwykły, kultowy, ogromny, gdzie można kupić absolutnie wszystko z całego świata, również artystyczne rękodzieło.

Bazar na Camden to jeden z najstarszych marketów, wciąż rozrastający się, składający się z kilku części. Najpiękniejsza mieści się w dziewiętnastowiecznym byłym szpitalu dla koni, gdzie zachowano oryginalne boksy, w których dzisiaj są sklepiki, a całość zdobiona jest wspaniałymi rzeźbami koni z brązu. I opętała mnie myśl, żeby na Camden właśnie sprzedawać swoje czapki.
Jego urok i atmosfera uwiodły mnie raz na zawsze. 

Sama dzielnica Camden jest kultowa absolutnie. Tu skupia się bohema londyńska i wszelkie inne ugrupowania odbiegające
od ogólnie przyjętej normy.





Tu mieszkała miedzy innymi niesamowita wokalistka Amy Winehouse, zmarła z przedawkowania i zapicia, której głos i sposób wykonywania utworów będę kochała do własnej śmierci.








Życie w wegetacji dobrowolnej



Moje pierwsze obserwacje z życia Polaków tutaj, nie były budujące w najmniejszym stopniu.

Ciężko, wręcz niewolniczo pracujący ludzie, w większości za najniższą stawkę, a zdarzało się że jeszcze niższą, po kilka lat już tu, ale wciąż bez podstawowej znajomości języka.

Kiedy pytałam dlaczego nie uczą się angielskiego, najczęściej padały odpowiedzi: ja tylko zarobić i zjeżdżam do kraju, nie mam czasu, za stary jestem – to częsta odpowiedz osób przed trzydziestką.

Moje sugestie, że dobrze jest skorzystać z pobytu i nauczyć się nowego języka bo to poszerza horyzonty i że to droga do lepszej pracy, lub że pójście do szkoły zobowiązuje pracodawcę do wolnego na lekcje, lub że każdy wiek jest dobry na naukę, spotykały się z niechęcią i ripostami w rodzaju: po co mam się uczyć jak nie będzie mi potrzebny, boję się że stracę pracę jak wystąpię o wolne na naukę, nie mam pamięci … takich właśnie tłumaczeń słuchałam.
  

Koleżance, u której wylądowałam na podłodze, a która była tu od 3 lat, musiałam załatwić ubezpieczenie, bo nawet tego nie miała, a w założeniu przyjechała dorobić do emerytury, więc to czas stracony. Tak dalece była nieogarnięta w tutejszym życiu, że umówiłam ją sama w urzędzie od ubezpieczeń i razem z nią tam poszłam w wyznaczonym terminie, bo … nie zna języka, zresztą nie zmieniło się to do dzisiaj, a nabiło jej ponad 19 lat pobytu tutaj.

Ci sami Polacy, przez te wszystkie lata, mieszkają na kupie w wynajętych pokoikach, w domach na odległych przedmieściach Londynu, bo taniej. Ich wegetacja, bo to nie jest życie, polega na pracy po 12 – 16 godzin dziennie, powrocie często godzinnym lub nawet dłuższym w jedną stronę i waleniu się w nieprzytomnym zmęczeniu do łóżka, z jednym dniem wolnym w tygodniu, który przeznaczają na zakupy i alkohol wspólny z innymi, podobnymi. 

 

Wdepnęłam w takie właśnie środowisko prosto z samolotu i postanowiłam jak najszybciej wyrwać się, za każda cenę, albo most.

Jak to zrobić - jeszcze nie wiedziałam, ale wiedziałam że NA PEWNO!



Hotel Marriott w Londynie



Tymczasem cudem uniknęłam powrotu na podłogę, bo pojawili się nowi lokatorzy na tę dwójkę w której spałam od tygodnia. Szczęśliwie dla mnie wpadła w odwiedziny matka dziewczyny zarządzającej domem w którym mieszkaliśmy i zaproponowała mi miejsce u niej, bo właśnie się zwolnił pokój. 

Pokoik okazał się dokładną kopią tego mini koleżanki, czyli półtora metra na dwa, ale nieco ładniejszy, z większym okienkiem i sprytnie urządzony. Wprawdzie mogłam w nim zrobić tylko obrót wokół mojej własnej osi, ale byłam już jakby u siebie za 70 £ tygodniowo. W bonusie blisko było do stacji metra, co w Londynie jest niezmiernie istotne.

Właśnie w tym domu poznałam swoich pierwszych tutejszych przyjaciół. To była urocza para z malutkim, tygodniowym synkiem, ludzie nie pasujący do reszty mieszkańców, z szerokimi horyzontami, ogromną inteligencja i planami. 

Miałam zatem znacznie wygodniejszy dojazd do pracy, która okazała się całkiem przyzwoita, w normalnej ilości godzin, z przyjaznymi ludźmi, nawet szefowa, postrach ogółu, traktowała mnie jak pupilkę. 

 

Dowiedziałam się boleśnie że całkiem fajnie trafiłam, kiedy agencja odesłała mnie do hotelu Marriot na pokojówkę, bo kolporter prasy już nie potrzebował dłużej wsparcia o dodatkowych pracowników.

 

W pierwszym momencie ucieszyłam się, że będę pracowała w ekskluzywnym hotelu, w pięknym otoczeniu (co ma dla mnie zawsze znaczenie), sama w ładnym ubranku. 

Umiem dobrze sprzątać po mojej mamie perfekcjonistce - myślałam sobie - więc będę się tam dobrze czuła.

 

O naiwności święta, jakże strasznie się myliłam! 

Moje postanowienie o jak najszybszym wyrwaniu się ze świata dobrowolnych niewolników, nie tylko oddaliło się, ale doszlusowałam w ekspresowym tempie dokładnie do stylu życia otaczających mnie Polaków.


Praca w pięciogwiazdkowym hotelu


marriott pokoj





















Dotarłam do Hotelu Marriott (godzina jazdy w jedna stronę) z ciekawością i nadzieją. Zostałam przywitana wylewnie, niemalże serdecznie i skierowana na błyskawiczny kurs sprzątania pokojów, gdzie okazało się, że … w ogóle nie umiem sprzątać, nie mam o tym pojęcia, a wszystkie opinie jaka to ja jestem porządna i czysta mogę sobie wsadzić.

Każda z pokojówek ma cały wózek detergentów i szmat, i nie chodzi o samo sprzątanie, ale o sterylizację całej powierzchni pomieszczenia do ostatniego zarazka. Każdy pokój jest czyszczony od sufitu po podłogę i świąteczne wielkie domowe sprzątanie przy tym to pikuś.


marriott lazienka



























To szorowanie w łazience wszystkiego i w każdym najmniejszym zakamarku z użyciem substancji żrących  tak silnie, że trzeba chronić każdy milimetr skóry, to mycie okien, karniszy, wycieranie kurzu zewsząd, kompletna zmiana pościeli z posłaniem łózek według wymogów hotelu - wszystkich identycznie, wymiana ręczników i szlafroków, uzupełnianie barku i drobiazgów w szufladach i w łazience, odkurzanie, dokładanie lub zabieranie poduszek, koców, wieszaków, sprawdzanie działania lamp, telewizora, telefonu, sejfu … . I na to wszystko jest pół godziny na pokój! Taki regulamin.



























Jak już uważasz że skończyłaś, przychodzi supervisor-ka i sprawdza czy nie ma plamki z wody na lustrze, jakiegoś mini włoska w muszli, czy kurzu na ramie obrazu … .


Zaczęłam jeździć na szmatach, w tym pięknym ubranku, z obłędem w oczach, w tempie kierowcy rajdowego Formuły 1, z półgodzinną przerwą na lunch, z której często nie korzystałyśmy, bo się nie wyrabiałyśmy z 15 pokojami przewidzianymi do sprzątnięcia w ciągu 7 godzin i 15 minut po odjęciu przerwy obiadowej i codziennego spotkania inspiracyjnego z szefostwem.
Jeśli nie wyrobiłyśmy normy, musiałyśmy zostawać po godzinach żeby zrobić wszystko.

To straszna praca, nie tylko z powodu narzuconego wściekłego tempa, ale i trzeszczącego kręgosłupa przy ścieleniu wielkich łóżek, przy przerzucaniu dwa razy w tygodniu materacy na drugą stronę, z powodu ganiania do składzików często odległych bo tylko po dwa na pietrze, z brudami i po czyste na zmianę, targaniu ze sobą pełnego wózka i hufera z obowiązkowym przyklejonym dla gości uśmiechem na twarzy, ciągłej obawy czy brygadzistka nie zawróci cię do poprawienia czegoś, bo to nagminne, a czas znika.

Chyba po raz pierwszy w życiu pogratulowałam sobie, że byłam zawsze Człowiekiem dla obsługi hotelowej, wtedy, kiedy podróżowałam po całym świecie z ostatnim byłym mężem i zatrzymywaliśmy się właśnie w pięciogwiazdkowych hotelach, bo on tak ma.

Wtedy absolutnie nie zdawałam sobie sprawy, jak ciężka i koszmarnie źle opłacana to praca, do kompletu wredna, bo goście ciągle składają skargi o jakieś duperele, drobiazgi, głupoty. Pogratulowałam sobie że nigdy nie byłam z tych roszczeniowych gości, kiedy znalazłam się dokładnie po drugiej stronie lustra.


Hotelowe brudy



5 stars hotel









 



Czy możliwe jest sprzątniecie 15 pokojów w ciągu jednej zmiany według wymogów hotelowych?
Otóż NIE! W żadnym wypadku. To jest nie do zrobienia nawet dla najlepszych pokojówek które mają wszystko opanowane do perfekcji i nie wykonują jednego zbędnego ruchu. 
Mimo to, dokładają sobie po więcej pokoi na zmianę, żeby lepiej zarobić, bo płacone było od sprzątniętego pokoju – £ 2,5 wtedy kiedy ja tam byłam – podczas gdy goście płacili za ten sam pokój £ 130 - £ 240 i więcej za noc!

A zatem jak łatwo się domyślić, pokoje nie są sprzątane tak jak powinny. 
Aby się wyrobić, dziewczyny omijają co się da ominąć, a dużo można, ale tylko te które mają układy z supervisor-ami, co polega na lizaniu im butów w pełnym oddaniu, za przymykanie oczu na niedociągnięcia. 
Supervisor w hierarchii zwierzchników przecież najniżej, w hotelu ma nieograniczoną władzę w której pławią się z upodobaniem traktując pokojówki jak ostatnie szmaty. 
Gdzie indziej coś takiego jest nie do pomyślenia, ale w hotelach, przetrwanie zależy od ich kaprysów.
Przyczyna jest bardzo prosta – samotność pokojówek - nie ma kamer w pokojach, nie ma koleżanek, nie ma świadków.

Mnie godności zabrać nie można, więc zaczęły się schody już od samego początku tej koszmarnej pracy. Do tego postanowiłam zawalczyć. Na codziennym rannym zebraniu, w pełnym zestawie (wszystkie pokojówki i supervisorzy z menadżerami), rzuciłam pomysł wprowadzenia zmian w systemie pracy, a mianowicie, żeby sprzątanie odbywało się w dwie pokojówki a będzie łatwiej i sprawniej.
Menadżerowie popatrzyli na mnie jak na kosmitkę, ale pokiwali głowami, podziękowali za zaangażowanie i powiedzieli że się zastanowią nad takim rozwiązaniem. 
Wszystkich supervisorów od razu szlag trafił, bo zamiast siedzieć cicho i przytakiwać gorliwie – te spotkania służą głównie motywowaniu robali do jeszcze cięższej pracy – zagroziłam ich wszechwładzy.
Mój brak uległości i pomysłowość, spowodowały zmasowany atak na mnie. Latali za mną w dwójkach, preparowali dowody że źle sprzątam, zawracali do jednego pokoju po kilka razy, co wydłużało mój czas pracy o wiele godzin.
Mimo to nie brałam żadnych wspomagaczy/dopalaczy, co jest nagminne wśród pokojówek których organizm nie wytrzymuje tej harówy, nawet bez ekstra niespodzianek. 

Okazało się że mój projekt nie wyszedł nawet poza ściany pokoju zebrań.

DOŚĆ tego - powiedziałam sobie.



Opuściłam hotel z hukiem


Wysmarowałam potężny elaborat na temat absolutnie wszystkiego co zauważyłam w tym chorym hotelowym systemie: poczynając od niemożliwie wyśrubowanego czasu na sprzątnie pokojów i skutków tego, kończąc na wszechwładzy superwizor-ów, podając dokładnie wszystko co widziałam. Próbowałam zebrać podpisy pokojówek, to w końcu dotyczyło ich wszystkich - żadna nie podpisała.

Drugie pismo jakie wysmarowałam, dotyczyło agresywnego mobbingu na mnie.  Też próbowałam znaleźć poparcie dla swojej sprawy i zero, co było właściwie do przewidzenia skoro we własnej sprawie nie zareagowały. Nie poparła mnie nawet jedna z dziewczyn, która przez ten czas zaprzyjaźniła się ze mną i była oburzona tym co mi robią. Powiedziała tylko jedno zdanie - Wiesz, ja tu zostaję. Faktycznie, nic więcej nie musiała już mówić. 

Oba listy podałam managerom ze stwierdzeniem ze właśnie zakończyłam raz na zawsze prace u nich, a dwa identyczne wysłałam poczta bezpośrednio do dyrekcji hotelu.
Wiedziałam że nie ma szans na jakaś uwagę, bo spędziłam w hotelu półtora miesiąca zaledwie, no i żadnych podpisów – nie byłam więc wystarczająco wiarygodna. 

Jednak, po miesiącu zostałam wezwana na przesłuchanie w tej sprawie, do jakiejś komórki odpowiedzialnej za rozwiązywanie podobnych problemów, gdzie spędziłam jakieś dwie godziny na zeznaniach, co się dzieje naprawdę w hotelu. I na tym się skończyło, a ja nie miałam ochoty dalej tego ciągnąć i drążyć, bo w głowie miałam już zupełnie inne rzeczy.

Inna sprawa, że gdybym dostała poparcie uczestniczek niedoli, zostałabym i walczyła na śmierć i życie, ale nie wychyliły się z kokona strachu.

Co jakiś czas, zbyt rzadko, wybuchają ostre protesty przeciwko bezpardonowemu wyzyskiwaniu podstawowych pracowników przez najdroższe hotele świata - to nie tylko Marriott. Rządy próbują coś zrobić, narzucając na przykład konieczność wydłużenia czasu na robienie pokoju, podniesienie stawek, bardziej ludzkich wymagań itd. …, ale to działa tylko w momencie awantury, po czym wszystko wraca do 'normy.



Camden Town po raz pierwszy
































Zostałam zatem bez pracy, ale za to niewymownie szczęśliwa, przeszczęśliwa, zachwycona, bo odzyskałam swoje życie!!!
Co mam na myśli? Ano to, że hotel zabrał mi totalnie czas na cokolwiek innego poza wstawaniem o 4:30 rano żeby zdążyć na 7:00 – dotarcie zajmowało mi godzinę i 15 minut, powrót tyle samo, zjeżdżałam więc do domu skatowana późnym wieczorem i miałam siłę tylko na zjedzenie czegokolwiek, usypiając pół metra nad poduszką. Zero życia towarzyskiego. Robótki, książki, tarot i szukanie wymarzonej pracy poszły w kąt, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam na to czasu ani siły, a jeden wolny dzień w tygodniu przeznaczony był na zakupy do lodówki, odsypianie, odpoczynek. 

Skończyłam nie tylko z hotelem, skończyłam też z agencją pracy. Skończyłam z niewolnictwem raz na zawsze!

Na koncie uzbierało się trochę pieniędzy, z bardzo prostego powodu – nie miałam jak i kiedy wydać tej nadwyżki która mi zostawała po opłaceniu pokoju, kupnie papu i biletu tygodniowego. 

Po dwudniowym odsypianiu ciurkiem i regeneracji, a właściwie reanimacji po półtoramiesięcznej harówie, rozprostowałam swoje przykurczone skrzydła. Odkurzyłam swoje CV i znów wysłałam do kilku kwiaciarń londyńskich, a do walizki zapakowałam czapki i szaliki które zdążyłam zrobić przed pracą w hotelu i pojechałam na Camden, ten kultowy bazar

Wcześniej zasięgnęłam informacji i dowiedziałam się że market rusza zawsze o 10:00, trzeba zatem być o 9:00 rano w odpowiednim miejscu, gdzie przychodzą porządkowi bazaru i sprzedają miejsca na dzień, jeśli są, bo większość jest wykupiona na stałe lub jakiś okres. Dość zabawnie się to odbywa. Ponieważ jednodniowych sprzedawców na ogół jest zawsze więcej niż wolnych stolików, opiekunowie bazaru robią losowanie. Na kartkach zapisują imiona wszystkich chętnych, zwijają w ruloniki i dają przypadkowym osobom wylosować tyle imion ile miejsc mogą sprzedać tego dnia.

Miałam farta, wykupiłam stolik pod chmurką, pod dachem jest drożej, rozłożyłam swoje wyroby i usiadłam z szydełkiem i wełną, dłubiąc następną czapkę. Pogoda dopisała, klienci zaczynali nadciągać.


Bukiety po angielsku

 

flowers bouquet



Byłam w Londynie od 2 miesiecy, wylądowałam tu w maju, a zatem moje czapki i szaliki na bazarze to nie był super pomysł, z czego oczywiście zdawałam sobie sprawę, ale chodziło mi przede wszystkim o dotknięcie nieznanego, o rekonesans. 
Inna sprawa że jakoś nikt się nie dziwił, natomiast wywołałam poruszenie, wśród innych sprzedawców którzy przychodzili oglądać co mam i … zachwycali się kunsztem.
Ku mojemu zdziwieniu, sprzedałam trzy czapki w środku lata, co pokryło mi koszty dojazdu i wynajmu stolika.





Działałam potrójnie:
moje wróżbiarstwo ogłaszałam tym razem na najpopularniejszym portalu polonijnym i w niektórych tygodnikach co oczywiście kosztowało,
uparcie oferowałam siebie kwiaciarniom,
i dłubałam nowe czapki aby powiększyć asortyment na Camden, gdzie postanowiłam wrócić jesienią. 

Moje życie towarzyskie i kulturalne wróciło do normy. Poznałam cudowną dziewczynę - iskierkę niezwykłą, przy okazji wspólnego wieczoru z moimi tutejszymi przyjaciółmi, która jest dzisiaj jedną z moich największych radości.
Tarot dbał żebym miała co jeść, bo pojawiali się klienci dla których znów miałam czas, ale stała praca była mi wciąż niezbędna bo jednak było cienko, bo samodzielne zaistnienie wymaga czasu.

Zgłosiła się kwiaciarnia! Zaproszono mnie na interview. Pojechałam szczęśliwa i pewna, że mnie przyjmą – bo przecież mam talent. Nic z tego! Moje próbne bukiety podobały się, ale … nie po angielsku układałam kwiaty. Nie dowiedziałam się jednak jak to jest po angielsku, nikt mnie nie oświecił. 
Oświecenie otrzymałam na innym interview, w innej kwiaciarni, gdzie było kilka osób i ja, któraś z kolei miałam czas żeby podejrzeć. Ad hoc zatem zrobiłam bukiet w wymagany sposób, ale znów nie zostałam przyjęta, bo … za długo mi zeszło – co nie było dziwne, bo przecież to był mój pierwszy angielski bukiet. 
Po angielsku kwiaty się układa i u góry i na dole w stożki szerokie, tak, aby po równym obcięciu łodyg, bukiet stał samodzielnie i ten na pierwszym zdjęciu nie zdałby egzaminu choć ładniejszy.  Zdałby ten.

Dlaczego właśnie taki? Otóż dół bukietu pakuje się w celofan, tworzy torbę, wiąże w najcieńszym miejscu mocno i wlewa wodę! Kupującemu wstawia się taki bukiet z wodą w sztywną tekturową torbę i w ten sposób dowozi świeże, niezmęczone kwiaty do domu. Mało tego. Takie bukiety z wodą wysyła się do klientów pocztą w pudełkach z szybką, żeby kurier widział gdzie jest góra a gdzie dół.

Skąd to wiem? Bo za trzecim razem zostałam przyjęta, pokonując konkurencję wyuczoną wcześniej w szkołach. Zostałam przyjęta do kwiaciarni na jednej z najpiękniejszych stacji o nazwie Merylbone w centrum Londynu.

A jednak mam talent! Nauczyć się angielskiego bukietu w 3 minuty nie każdy potrafi.


 









W angielskiej kwiaciarni


 

strelicja krolewska
Rozpoczęłam pracę w najprawdziwszej angielskiej kwiaciarni z angielską obsadą, co ma znaczenie bo atmosfera jest niezwykle po angielsku uprzejma.
Już pierwszego dnia odkryłam że ... nie znam angielskich nazw kwiatów tych mniej popularnych. Ratunku! Ja w ogóle nie pomyślałam o tym, no dziura w mózgu jakaś. Ale od czego spryt polski. Jak przychodził klient i prosił o trzy Bird of Paradise (co to do cholery jest - przecież ptaki to w zoologicznym?!!!), ja, z szerokim, najszczerszym uśmiechem wskazywałam dłonią ogólnie na wszystkie pojemniki z kwiatami i zapraszałam aby sam sobie wybrał najładniejsze. Tym sposobem klient sam prowadził mnie do Strelicji Królewskich (na zdjęciu). Moja durnowatość w tej materii i takie właśnie radzenie sobie, spowodowało nawet, nie do wiary, pochwałę wyrażoną głośno przy wszystkich pracownikach od samej właścicielki, która wpadła incognito udając klientkę - nikt! mi nie powiedział.

Kochani – oświadczyła – Gabriela ma wspaniałe podejście do klientów i proszę was abyście robili tak samo.
Z gotowymi bukietami nie miałam żadnych problemów, bo … robiło się setki identycznych w kilku zaledwie wzorach: małe - £25, średnie - £35 i duże - £45 (5 lat temu). 
Ustawiało się je potem w rzędach: czerwone średnie, żółte duże, białe małe itd., do bólu.

bukiety angielskie
Średni bukiet to na przykład 3 czerwone róże, 3 czerwone gerbery, kaszka, duuuuużo liści zielonych (na zdjęciu tych liści nie ma), zapakowane w celofan z wodą i kolorowe papiery. 
Zdumiewające, bo te paskudy szły jak woda!
Zdarzały się ekstra zamówienia, gdzie mogłabym się wykazać, zaszaleć, ale robili je liderzy. 
A tak na marginesie, w wiązankach pogrzebowych obowiązuje kolor fioletowy i nie trzeba kwiatów układać w stożek.

Ponieważ nie miałam dostępu do kreowania, postanowiłam sama się bawić i w sprzyjających chwilach tworzyłam projekty wiązanek. Moja liderka dostawała wtedy zapaści i przerażona, wymachując rękami, krzyczała po angielsku cicho, że nie wolno, nie wolno, nie wolno tego robić. Jakby tu się pojawił ktoś z szefostwa teraz, ona wylatuje. Wyjaśnienia, że mieszczę się w cenach i że nowe pomysły powinny być cenione, bo straszliwa nuda i monotonia tu panuje, nie były przyjmowane nawet pod rozwagę. Zapaści trwały krótko, bo moje autorskie bukiety natychmiast znikały, klienci doceniali ich urodę i odmianę, ale tylko oni.
Jak się łatwo domyślić moja praca w kwiaciarni szybko mnie rozczarowała.

kwiatowa aranzacja

To jest śliczna aranżacja kwiatowa.













Przemyślenia z kwiaciarni angielskiej

 

catting flowers style


























Układałam te kwiaty ciągle tak samo, dzień za dniem, godzina za godziną, ale wciąż nie traciłam nadziei i delikatnie podpytywałam kiedy i jak mogłabym się wykazać, a liderka wzruszała ramionami. 
System jest twardy, nienaruszalny, niezmienialny, zarządzany odgórnie. 
To wielki biznes rodzinny (wiele kwiaciarni w najlepszych punktach Londynu) i tylko im wolno kreować… a w ogóle, o co mi chodzi, przecież się wykazuję tymi tonami identycznych bukietów na czas. 
Liderka wręcz, prosto w oczy, co u Anglików jest absolutnie niezwykłe, powiedziała że nie życzy sobie mojej kreacyjnej samowoli. DOŚĆ tego!

Straciłam radość w pędzeniu do pracy, poszłam dalej, zaczęłam sobie wmawiać, że nie mogę tu dłużej zostać bo: kwiaciarnia jest przy samej bramie i wieje, więc natychmiast się przeziębiłam (nigdy mi nie przeszkadzały przeciągi, nawet lubię), kwiaciarnia jest 24 godzinna, więc niebawem zacznę pracować na noce i będą kłopoty z dojazdem (wyłącznie nocami pracuję, uwielbiam, a dojazd autobusem, bo metro nie działa, byłby fraszką) … . 

Nazbierałam sobie tych argumentów, tak naprawdę nie dla siebie, tylko dla znajomych, bo mi zazdrościli tej pracy i musiałam jakoś tak opuścić to jednostajne zajęcie, aby mnie nie znienawidzili. Dochrapała się, miała lepiej niż my i nie doceniła. Tylko najbliżsi wiedzieli prawdę. A fakt że zarabiałam po raz pierwszy londyńskie dobre pieniądze za normalną ilość godzin, okazał się być dla mnie bez znaczenia. 
Strach przed następnymi zmianami, bo czasu mam tak mało (55 na karku) wsadziłam sobie w buty.

Dojrzałam do decyzji, że muszę pracować tu u SIEBIE! 
Zresztą zawsze pracowałam u siebie, więc u kogoś, tak naprawdę, nigdy by mi nie pasowało, co nagle ze zdumieniem odkryłam, bo jakoś wcześniej nigdy się nad tym nie zastanawiałam. 

Potrzebny był mi nowy PLAN na tutejsze życie.


Jak zwolniła mnie z pracy angielska kasa fiskalna 

 























Miałam sen z milionem identycznych bukietów robionych na czas bez wytchnienia 
Raz tylko we śnie spadałam w przepaść – przerażające, i to był porównywalny sen.

Cierpiałam, ale nie byłam moim zdaniem jeszcze gotowa do rozpoczęcia własnego biznesu, choć warunki w UK są rewelacyjne, faaantaastyczneee! 

Samozatrudnienie - Self Employed wiąże się z rejestracją nie później niż po 3 miesiącach od rozpoczęcia działalności, co powoduje automatyczne składki ubezpieczeniowe w … śmiesznej wysokości, i bardzo poważnego nerwowego ataku śmiechu dostałam jak sobie porównałam złodziejsko krwiopijcze składki ZUS w Polsce, a mianowicie ponad 1000 zł. miesięcznie w roku pańskim 2001, kiedy nie wykazywałam jeszcze dochodów a straty, a dzisiaj nawet nie wiem i to jeden z głównych powodów mojej emigracji, plus parę innych. 

Angielski ZUS czyli National Insurance to składka w wysokości 2,80 funty tygodniowo obecnie, bo nastąpiła bardzo poważna podwyżka o całe 0,05 od momentu o którym mówię czyli po kilku latach, czyli do zaplaty12 £ miesięcznie w 2015! 

Ja płacę nieco więcej, bo przekroczyłam pewne progi, nawet nie pamiętam ile dokładnie, bo taki drobiazg trudno nawet zauważyć w finansach. 
 
Ale wybiegłam za daleko, bo przecież jestem jeszcze w kwiaciarni. Wracam zatem do tematu.
 
Nie czułam się jeszcze gotowa na zmiany bo: nie miałam odpowiedniego zaplecza finansowego aby przejść na swoje i kalkulowałam że potrzebuję jeszcze 3-ch miesięcy dla uzupełnienia zaskórniaków, oraz nie miałam wystarczającej ilości że się tak wyrażę towaru, czyli moich czapek i szalików z którymi chciałam wyjść na wymarzony kultowy bazar na Camden. 
 
Ale … zwolnili mnie! Zaraz po tym śnie. 
Byłam tak nieszczęśliwa w pracy tego dnia, że popełniłam fatalny błąd. 
Otóż wbiłam na kasę fiskalną zakup za 65,00 £ tak jak to napisałam, czyli po polsku, a powinno było być 65.00 £ z kropką a nie przecinkiem i maszyna zrozumiała 65 tysięcy funtów, bo przecinki oddzielają tysięczne w Anglii, o czym oczywiście wiedziałam i jak dotąd nie myliłam się. 
Przyjęłam właściwą kwotę, trzasnęłam palcem zapłacone i zdrętwiałam jak zobaczyłam co się wydrukowało na taśmie. 

panic















Nikt tego nie zauważył, no nikt! 
Do końca dnia pracy kombinowałam, że się nie przyznam, w końcu dużo osób pracuje … ale nie dałam rady, ni cholery. Zaraz po przebraniu się, podeszłam do swojej liderki i powiedziałam co się stało. 

Długo szukałyśmy tego błędu na kilometrach taśmy, ale znalazłam, pokazałam, wyjaśniłam, ona wzięła w kółko długopisem te tysiące, zapisując obok właściwą kwotę, podziękowała, a ja wreszcie złapałam oddech - ufff. 
Och jak mi ulżyło, a fakt, że dwie godziny później otrzymałam telefon że mam nie przychodzić do pracy, wcale tego nie zmienił, wręcz przeciwnie, czuję się lepiej do dzisiaj. 
 
Tym oto sposobem, w przyspieszonym tempie, pozbyłam się koszmarnych snów i zwrot życiowy który planowałam na później, musiałam wdrożyć wcześniej. 


Handlara na bazarze Camden

 

czapka szydelkiem GGW Fashion Gallery
kapelusz szydelkiem GGW Fashion Gallery















Następnego dnia wstałam w okolicach południa, znów odespałam, tym razem stres, bo ja mam jak Scarlett O'Hara z Przeminęło z Wiatrem, która mawiała: - Pomyślę o tym jutro. R
ozejrzałam się po swoim mikroskopijnym pokoiku, czyli połową rzutu oka, z cudownym poczuciem całkowitej wolności, wyciągnęłam spod łózka walizkę podróżną z moimi robótkami, przejrzałam co mam, popakowałam w przezroczyste torebki celofanowe, które wcześniej zakupiłam w różnych wielkościach za funta w funciaku.

To sklepy, których jest tysiące w Londynie za sprawą rządu brytyjskiego, który uważa, że biedniejsi powinni również mieć możliwość zakupu różnych towarów za symbolicznego funta.
I nie, nie myślcie sobie, że wrzucają tam jakieś odpady. 
Najlepsze zakłady wytwórcze mają obowiązek przeznaczania części swojej produkcji właśnie do tych sklepów i nie wolno im oszczędzać na opakowaniach, muszą być oryginalne. 
Oszukują zatem na ilości. Na przykład - pięć lat temu w jednym opakowaniu było 6 kulek Ferrero Rocher, potem 5, za jakiś czas 4, a teraz już tylko 3 i należy na to uważać, bo w normalnym sklepie jest taniej. 
Do dzisiaj kupuję w funciakach: papier toaletowy Soft Quilt przedniej jakości – 4 rolki w opakowaniu, pasty do zębów  i w zasadzie wszystkie środki czystości najsłynniejszych firm. Kupuję też farby, bloki rysunkowe, papier do drukarki, pachnące wilgotne chusteczki do wszystkiego i pewnie jeszcze parę innych przydasi o których teraz nie pamiętam. Nie kupuję natomiast tam żywności, tylko dlatego że nie jadam przetworzonej, a półki tych sklepów uginają się od wszelkiej maści puszek, słoików, tacek z różnościami i ton słodyczy w kartonach, pojemnikach, torebkach. To raj dla dzieci, od ubrań, kosmetyków ... po zabawki w takiej ilości, że zawrót głowy.

Ale do rzeczy.

Zaplanowałam moje Grand Antre na słynnym Camden następnego dnia, z ogromną, niepodważalną wiarą że mi się powiedzie, biorąc pod uwagę znakomity tym razem czas na moją ofertę, bo początek września.
Od 7 rano byłam już w drodze z walizką skarbów do sprzedania. 15 min do stacji metra Central Line pokonałam z radochy w 10 min., skąd dojechałam do Tottenham Court Road, gdzie przesiadłam się na Northen Line i wysiadłam na Camden Town. 

Ciągnąc na kółkach moją wielką nadzieję, dotarłam do miejsca rozdawania stolików niewiele przed dziewiątą, gdzie oczekiwało 3 chętnych również z walizkami. Organizatorzy genialnie zaradzili kolejkom i wystawaniu na przykład od północy, bo jak już mówiłam, wszystko odbywa się losowaniem, więc trzeba być po prostu punkt 9, bo dokładnie o tej godzinie zaczyna się zabawa w - kto dostanie miejsce.

Zaszalałam! Wzięłam stolik pod dachem, choć pięknie było i cieplutko, w droższym, co nie znaczy lepszym miejscu, ale pewność  że mi nie napada wydała się warta o 10 funtów więcej. I ... miałam rację! Intuicja?
Nie od razu się płaci i to miły ukłon w stronę sprzedających. Przychodzą z rachunkiem znacznie później, jak już coś utargujesz. 
Po doprowadzeniu na miejsce, trzeba się rozłożyć i udekorować ewentualnie. Ja z dekoracji miałam tylko wełnianą jednokolorową narzutę z łózka na blat, zwisającą do podłogi (dzięki czemu nie widać było pod spodem walizki i moich niewątpliwie zgrabnych nóg ukrytych w wątpliwej urody ale za to niezwykle wygodnych butach), oraz lusterko w drewnianej oprawie dla ewentualnego sprawdzenia fizjonomii w czapce.
Stali sprzedający mają własne światła nad stoiskiem, baldachimy, osłonięte boki stoiska, żeby inne nie przykuwały uwagi.
Tylko jak to zmieścić w jednej walizce?

Po ułożeniu mojego mini sklepu, ogarnął mnie niepokój, bo nie znalazłam żadnego siedziska, co udało mi się na wcześniejszym rekonesansowym wypadzie. 
Moja sąsiadka miała, więc zapytałam, skąd ma? 
Popatrzyła na mnie jak na mocno walniętą i wydukała, że to jej własne. 
Na co ja, że poprzednim razem miałam przy wynajętym stoliku i myślałam że taboret jest na wyposażeniu.
Na co ona, już mocno rozbawiona, że walające się wolne siedzenia, to jak gwiazdka na zachmurzonym niebie i wtedy miałam po prostu megafarta. 
Uuuuu, a jak to zmieścić w walizce?
Nic to, pomyślałam sobie. Zarobię na samochód, przywiozę wszystko co będę chciała i urządzę najpiękniejsze stoisko. 
Tak oto odezwało się pierwsze w moim życiu ciśnienie samochód.


Bazarowe życie na Camden

 

bazar na Camden

Trafiłam do działu rękodzieła, po pytaniu co przywiozłam. 
To co zauważyłam, to obłędne nagromadzenie towarów na każdym stoisku, no życia by mi nie wystarczyło na zapełnienie choćby jednego. 

Mój sklepik wyglądał zatem jakbym zapomniała się rozpakować do końca. 

Punkt dziesiąta zaczęli napływać pierwsi klienci, a ja zamiast włączyć uśmiech numer siedem, dalej rozglądałam się za jakimś, jakimkolwiek siedziskiem. Nic, ani pniaka czy kawałka skrzynki, a moja walizka z tych miękkich, nie było się nawet o co oprzeć. Mogłam zapomnieć o wdzięcznym szydełkowaniu na oczach gawiedzi. 
Ośmiogodzinne stanie, bo nie da się pochodzić za półtorametrowym blatem, znała zdaje się moja sąsiadka Chinka z autopsji, bo co jakiś czas dzieliła się swoim taboretem i łaskawie pozwalała przysiąść na trochę.



Chineczka miała biżuterię z miniaturowych kwiatków w takiej ilości, że zastanawiałam się, ile osób musi to robić i za ile, bo ceny były minimalne.
W ogóle ceny rękodzieła w tej części były marne, bo handlowali tu Hindusi i Chińczycy w przewadze totalnej.
Po każdym pytaniu – ile?, padało następne – dlaczego tak drogo? Niektórzy próbowali zbić cenę o 99 procent!
Zamiast zatem przyciągać klientów … mimiką? pozą? … no jakoś, odleciałam myślami, kombinując, jak to zrobić aby dostać się na tę najpiękniejszą część bazaru, gdzie w boksach zabytkowego szpitala dla koni, mieszczą się teraz cudowne sklepiki i tylko tam na Camden sprzedają Anglicy i mają angielskie ceny.

bazar na camden w londynie
Przypuszczałam zatem, że wynajęcie w tej części sklepu lub choćby małego miejsca pod ścianą, musi też kosztować po angielsku.








Tymczasem nogi wchodziły mi właśnie w … no wiecie gdzie, pęcherz odmówił dalszego zbierania kropel bez bólu, natomiast żołądek odwrotnie, domagał się natychmiastowego napełnienia, tym bardziej, że zorganizowana Chinka wyjęła właśnie obłędnie pachnące kanapki i termos. Musiała wyczytać w moich oczach pożądanie, bo chciała mnie poczęstować. Z trudem odmówiłam, natomiast poprosiłam ślicznie o zerkanie na moje stoisko, bo muszę, no muuuuuszę natychmiast się oddalić. Zgodziła się miło, a ja wystartowałam z szybkością światła w stronę dalekich toalet, minęłam jak tornado wrzeszczącą panią że tu się płaci i w ostatniej nanosekundzie ściągnęłam majtki w nie zamkniętej jeszcze kabinie ... i to był najmilszy moment z całego dnia! Drugi moment, równie miły, ale nie aż tak, to chwila kiedy zanurzyłam zęby w jakimś świństwie na tacce, kupionym w drodze powrotnej do mojego biznesu, ha, ha, ha.
Wróciłam nieco wilgotna, bo zaczęło padać!
Błogosławiony deszcz. Dzięki niemu sprzedałam komplet; czapkę z szalikiem i mitenkami dla trzęsącej się z zimna Włoszki w licznym towarzystwie innych Włochów, którzy rzucili się na moje wyroby aby ubrać ją bardziej, choć miała już na sobie najwyraźniej męską kurtkę. Kupili bez mrugnięcia okiem na cenę i natychmiast opatulili. Nie spojrzała nawet w lusterko, zapytała tylko czy dobrze wygląda.
Cudownie wyglądała, i to nie dlatego że mój komplet był piękny - a był, ale dlatego, że miała tak zjawiskową urodę, że i w brudnym nocniku wyglądałaby przepięknie. 
To był trzeci kapitalny moment tego dnia. 
Następny przemiły akcent, to kiedy przyszedł organizator po zapłatę. Popatrzył z podniesionymi brwiami na mój wyjątkowo skromny sklepik i wypisał połowę ceny za stoisko. Moje kompletne zaskoczenie w oczach, wywołało szeroki uśmiech i rumieńce na jego licu. Chinka, zdziwiona, powiedziała, że nie widziała by kiedykolwiek tak wyglądał i że to najsroższy opiekun tutaj. 
- Jak to najsroższy? Matko jedyna, a co to znaczy?
- Nic u niego nie przechodzi, żadnych śmieci, żadnego bałaganu, opuszczania stanowiska na dłużej, spóźniania się, za drobiazg potrafi wlepić mandat a nawet wyrzucić. No w życiu bym nie pomyślała.
Okazało się, już później, że wpadłam w oko Srogiemu. Wielokrotnie obniżał mi opłatę za miejsce, dopytywał, gdzie byłam jak mnie nie było, a nawet, kiedy dotarłam za którymś razem do swojego miejsca o pól dnia spóźniona, zamiast dać mi lanie i wyrzucić raz na zawsze, ucieszył się, co zszokowało cały budynek handlujących. 


Srogi i fatalne spóźnienie na Camden

 

















Srogi, to typowy Anglik w wieku … hmm, nieokreślonym, ale z pewnością młodszy ode mnie. Długi, cienki, wręcz wiotki, obciągnięty bladziutką skórą nie cierpiącą słońca, z opuszczonymi kaprawymi oczkami w zaparowanych okularkach drucianych, trzymających się na dużych uszach wąskiej głowy ze sporą łysiną. 
Taki Książę Karol w gorszym wydaniu. 
Jedyne, co mi się w nim niewątpliwie podobało, to dziewczęce rumieńce zalewające mu blade lico na mój widok.


Mój londyński scenariusz ustalił się taki. 
Tydzień roboczy spędzałam w domu z robótkami i klientami na tarota, lub szalałam z przypadkowymi modelkami, czyli zaczepianymi co ładniejszymi dziewczynami z pytaniem, czy da się sfotografować w moich rzeczach i 99% nie odmawiało. 
A w weekendy od piątku do niedzieli jeździłam na Camden. 
Samo się tak ułożyło, bo na Tarocie zarabiałam więcej niż na swoich czapkach, natomiast tylko weekendy dawały jakieś pieniądze na Camden. Brałam więc stolik na 3 dni i nie musiałam wozić, tachać, ciągnąć, targać - uff, wszystkiego i rozkładać za każdym razem, bowiem po zakończeniu dnia handlowego, każdy przykrywa swoje stoisko i zostawia na noc. 
Bazary są zamykane i pilnowane. Nic nie ginie.
To właśnie do oczekującego, przykrytego stoiska dotarłam raz, w sobotę, po trzynastej, z trzech powodów: zaspałam, linie metra dowożące najszybciej okazały się być w remoncie całą sobotę i niedzielę, nie wiedziałam jakimi autobusami mam się tam dostać, musiałam więc ogarniać tę wiedzę w pędzie. Dojazd busami to trzykrotny czas, a tego dnia czterokrotny, bo Londyn z wiadomych powodów się zatkał. 

To w ogóle cud, że udało mi się wytrwać i dotrzeć. 
Gdyby Srogiemu przyszło do głowy opieprzyć mnie wtedy, pogryzłabym go na miazgę!
To był fatalny dzień dla mnie – oprócz rumieńca szczęścia że jednak dotarłam, co wywołało trzęsienie Camden z powodu rozszalałej plotki. 
To był dzień, który rozpoczął serię nieprzewidzianych wydarzeń niwelujących moje ułożone już jako tako, całkiem miłe życie zmierzające do takiego jak lubię, i oddalających najbliższe plany w niebyt. 



Młotem pneumatycznym w łeb czyli znów od początku.

 

wiedzma gabriela

Obchodziłam właśnie rocznicę pobytu w Londynie i biorąc pod uwagę to że wylądowałam tu z 37 pożyczonymi funtami na szczęśliwy początek, cha, cha, cha … rok okazał się dobry.
Poznałam tu przez ten czas kilka fantastycznych osób i niemalże każda to perła w tym wielomilionowym, wielokulturowym tyglu. Do dziś się przyjaźnimy.
Żyłam wprawdzie wciąż skromnie w tym swoim mini pokoiku, ale odwiedziłam po raz pierwszy kraj, zwołałam wszystkich moich przyjaciół u których byłam niebotycznie zapożyczona i uroczyście oddałam wszystkie długi, co przywróciło mi pełen oddech.
Moi serdeczni, kiedy już nie chciałam przyjmować pożyczek, bo nie wiedziałam kiedy będę mogła oddać, a większość nie jest krezusami, przynosili mi gary z jedzeniem, żebym im nie umarła z głodu.
Boże kochany, ile było radości i szczęścia podczas tych odwiedzin.
Zrobiłam więcej. Podjęłam współpracę z trzema zdolnymi dziewczynami dziergającymi na drutach i szydełkiem, wybranymi z wielu innych, które zareagowały na ogłoszenie umieszczone przed wyjazdem do Polski, na portalu mojego miasta. Umówiłam się z nimi, że będą robiły podstawy moich projektów, a najtrudniejszą resztę ja.
Zatem długi zostały spłacone przed chwilą, byłam więc znowu goła, ale wszystko układało się dobrze, a w planach miałam odkładanie na stoisko w tej lepszej części marketu i mieszkanie w którym będę mogła nareszcie spokojnie pracować. Mieszkałam w jednym domu w 9 osób, do czego w żadnym razie nie byłam przyzwyczajona.
Po tym ogromnym spóźnieniu do swojego sklepiku, w niedzielę dotarłam na czas, bo pomna sobotnich perypetii z dojazdem, wstałam odpowiednio wcześniej. Srogi, obowiązkowo zarumieniony, nabijał się, co ja taka nadgorliwa.
I stało się! W połowie dnia. Pobiegłam siusiu. Wróciłam i czułam, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałam jeszcze co. Dowiedziałam się godzinę przed zamknięciem, kiedy chciałam zadzwonić do przyjaciółki jak ma po mnie i moje rzeczy podjechać. Telefon zniknął. Biegnąc do toalety, jak zwykle w ostatniej chwili, zapomniałam zabrać, został na stoisku, na rogu stołu od strony wewnętrznej, tak że klienci go nie widzieli. Ukradł go ktoś z handlujących sąsiadów, których nie znałam, bo przecież w każdy weekend lądowałam na innym stole.

Po co komu była moja ukochana przestarzała malutka motorolka? To że musiałam targać mój rozrośnięty już bardziej sklepik, którego nie udało mi się zabrać w całości na piechotę i na moją prośbę, część gratów Srogi zgodził się przechować u siebie w biurze, to drobiazg. Ja straciłam kontakty z całego roku wszystkich klientów od Tarota, przestałam dla nich istnieć. Nie było jeszcze wtedy takiej opcji żeby numer z karty na doładowania można było przenieść na nową, zresztą nigdy nie pamiętałam swojego numeru, po co, przecież do siebie nie dzwonię - tak sobie wtedy myślałam.

Ale to nie wszystko.
Kiedy dotarłam do domu dużo później niż zwykle, zmordowana ciąganiem walich w niemożliwym tłoku w metrze i autobusach, bo wszyscy o tej porze wracają, już w drzwiach, główna dowodząca domu, ta która mnie ściągnęła, poinformowała mnie, że właściciel sprzedał dom i że mamy się wynosić wszyscy, im szybciej, tym lepiej.
.............
Nie zareagowałam. Nie mogłam. Tylko myśl jak piorun – skąd ja teraz wezmę na wynajęcie nowego pokoju, oddałam wszystkie pieniądze, nie mam telefonu więc nie będzie długo klientów, nie mam na kaucję dwutygodniową i pierwszą opłatę z góry, czyli potrójny czynsz!


Następny skok w nowe - kierunek - wieś angielska

 

Londyński świat, który zdążyłam zbudować mozolnie dzień po dniu, runął w sekundę.
Z totalnego ogłuszenia wyrwała mnie następnego dnia przyjaciółka Iskierka. Przyjechała wieczorem po pracy dowiedzieć się, dlaczego nie zadzwoniłam aby mnie mogła odebrać z Camden, po czym zniknęła na godzinę i wróciła ze swoim starym telefonem i nową kartą, wpisała swój numer i wręczyła mi informując, abym dzwoniła w każdej chwili.
Rozpoczęłam nowe, z jednym numerem w milczącym telefonie i błyskawicznie topniejącymi resztkami pieniędzy, podczas gdy nic nie zarabiałam. 
W panice szukałam jakiegoś rozwiązania na natychmiastowe pieniądze. 
Bazar nie wchodził w rachubę bo tam budowałam markę jak dotąd, zresztą nabawiłam się odrazy do tego miejsca do tego stopnia, że porozdawałam właściwie wszystkie swoje wyroby, aby nigdy tam nie wrócić.
W momencie, kiedy już brakowało mi na czynsz za mini pokoik, z odrętwienia które mnie nie opuszczało, wyrwała mnie nagła myśl, jak się tymczasowo urządzić aby dostać i pokój i pieniądze w jednym. 

Postanowiłam zostać opiekunką! Wolałabym zajmować się kimś dorosłym, ale do tego potrzebne są tu papiery ukończonych kursów co najmniej, z udokumentowaną praktyką. 

Zaczęłam zatem szukać zdesperowanych rodziców z dzieckiem, i znów, wolałabym starsze, ale ogromne zapotrzebowanie jest do tych małych, a ja nie miałam czasu na wybrzydzanie, i tu potrzebne są papiery, ale czasami wystarczy praktyka, z tym że koniecznie na miejscu - swoją drogą ciekawe, mają mniejsze wymagania do dzieci niż do dorosłych.

Błyskawicznie spreparowałam więc z moimi przyjaciółmi dwa świadectwa pracy ; jedno od mojego młodego zaprzyjaźnionego małżeństwa z dzieckiem z którymi mieszkałam jeszcze drzwi w drzwi, a drugie od Iskierki która nie dość że nie ma dzieci to nie zamierza, ale tu jest taka zasada, że dzwonią na numer obowiązkowo podany na świadectwie aby sprawdzić wiarygodność, po drugiej stronie telefonu zatem może być każdy odpowiednio poinstruowany. 
Znalazłam w internetowych ogłoszeniach jeden dom z dzieckiem oczekującym na nianię niemalże natychmiast i zarzuciłam dalsze poszukiwania, choć mama okazała się Polką (tylko nie z Polakami – radzono mi), na podlondyńskiej wsi, ale już wisiałam za tygodniowy czynsz .
Po obustronnej korespondencji i kilku telefonach, zainteresowana rodzina przyjechała razem z chłopczykiem ośmiomiesięcznym, który natychmiast przykleił się do mnie jak tylko posadzili go na moich kolanach, co było, jak się okazało ostatecznym testem który zdałam na szóstkę i nie wiem dlaczego, bo ja nie znoszę małych dzieci, a one zadziwiają mnie zawsze lgnąc do mnie wprost proporcjonalnie do mojej niechęci.
Tata odkleił małego ode mnie, zapakowali mnie do samochodu na pniu i znów wykonałam skok w zupełnie nieznane.

Na angielskim zadupiu

  

emigracyjne wspomnienia
Dojechaliśmy przed wieczorem do nowiutkiego, niewielkiego - 3 sypialnie, kuchnia, pokój dzienny z wyjściem na ogródeczek - pachnącego jeszcze farbą domu na mini osiedlu, w sporej odległości od mini miasteczka, czyli na zadupiu kompletnym, pod rachitycznym laskiem liściastym.
Zostałam zainstalowana w sporym, a nawet dużym pokoju - po tym maleństwie które właśnie opuściłam - z wersalką tylko. Polka z czarnoskórym mężem (nie pamiętam skąd miał korzenie) szybko zapewnili, że następnego dnia dostanę szafę.

Pracę podjęłam właściwie natychmiast, a polegała na czuwaniu w nocy przy dziecku uśpionym już od 9 wieczorem do 7 rano, z przerwą na karmienie o 3 i śniadaniem o 6. Pieniądze marne, ale dla mnie godziny idealne bo od urodzenia sową jestem zdeklarowaną, a mulacik okazał się cudownie spokojny, śpiąc dokładnie tak jak powiedzieli, bez żadnych ekscesów, trudności w usypianiu, czy budzenia poza czasem karmienia.
W domu była jeszcze parka dzieci wczesnoszkolnych z pierwszego małżeństwa Polki i wielki srebrny pies, jakiejś rzadkiej rasy, o imieniu, a jakże - Silver (srebro), którymi, jak się zastrzegli, w żadnym wypadku nie będę się zajmować.
Polka okazała się znerwicowaną wariatką, a Murzyn kompletnie nieudzielającym się, niewidocznym facetem. Zaraz po powrocie a pracy szedł spać, posiłki dostawał do sypialni i właściwie schodził tylko na spacer z psem, po czym znów znikał w betach, aż do wyjścia do pracy na noc, w fabryce słodyczy, gdzie był żony Polki szefem na ich dziale ciastek. Wzięli nocne zmiany lepiej płatne, bo muszą spłacać ten dom, jak mnie poinformowali.
Starsze dzieci były zastraszone, bo mamuśka bez przerwy na nie wrzeszczała takimi wyzwiskami jakich nie słyszałam przez całe swoje długie życie, jednocześnie trzymając w ramionach małego, którego w tym samym czasie nieustannie zapewniała o największej miłości. Był niekoronowanym królem w tym domu. 
Nie mogłam na to spokojnie patrzeć. No nie mogłam. W dupie z pracą jeśli się obrazi. Zagadnęłam ją trzeciego dnia, jak może być taka straszna dla swoich starszych dzieci. Jej reakcja kompletnie mnie zaskoczyła. Ojciec tych trutni zrujnował mi życie, a dzięki mulatkowi, mieszkam dzisiaj we własnym domu w Anglii i jeżdżę własnym samochodem– wykrzyczała. 

Zamurowało mnie. Ale nie dałam za wygraną. Nieustępliwie, dzień po dniu zaczęłam jej sączyć do porąbanego mózgu, że to nie ich wina, że to jej dzieci tak samo jak mały król, że powinna odpracować straty jakie poczyniła w ich psychice bo to tragedia dla nich  … .
Z czasem wrzasków było trochę mniej i zdarzało się, że poświęcała i im trochę czasu.
Ja ze swojej strony wprowadziłam zwyczaj czytania bajek na dobranoc, na co Polka zareagowała przerażeniem, bo myślała, że będzie mi musiała dopłacać, a przecież oni dom spłacają. Nie musiała. Było mi miło im czytać.

Co się zmieniło poza tym w moim angielskim życiu? Wszystko. Byłam odcięta od świata!
Kompletnie nic tam wokół nie było, poza przystankiem autobusów dalekobieżnych. 
Znów uznałam internet za wynalazek wszech-czasów.
Zalety natomiast były takie: nie musiałam martwic się o michę, miałam super wygodne spanie, bo okazało się że wersalka po rozłożeniu czyniła ogromne łoże w wygodnym pokoju z szafą z IKEA faktycznie następnego dnia i wyproszonym stoliczkiem pod laptopa, niewielka pensja wyłącznie do odkładania, bo po prostu nie było gdzie i na co wydawać. I ogromną ilość czasu którego nie miałam od zawsze, czasu dla siebie, czasu na przemyślenia, ułożenie planu działania i rozpoczęcie wdrażania, na początku przez internet.
Czas tylko dla siebie, to wartość nie mająca sobie równych. Znalazłam coś, o czym nie miałam wcześniej pojęcia. Odkryłam zupełnie nową barwę życia.


Tragiczny psi los

 




















Sen z powiek spędzała mi jeszcze sytuacja psa w tym domu. 
Otóż kochani właściciele czworonoga, zrobili mu  pod schodami w przedpokoju, zamknięty boks wielkości ... samego Silvera. Słowo! Ten gigantyczny pies (podobny do tego na zdjęciu), nie mógł się tam obrócić wokół własnej osi, a siedział w tej klatce caluteńkie dnie z wyjątkiem godzinnego spaceru, czasami krócej, a czasami trochę dłużej. Biedak gryzł szczeble swojego więzienia za co był surowo karany, gryzł więc wtedy, kiedy nikt nie widział i zachowywał się dość nieprzewidywalnie. Łapał zębami kiedy się przechodziło obok, wyskakiwał nagle do góry próbując jakoś dotknąć człowieka, no różnie. Tragedia! 
Nie mogłam, musiałam, zapytałam.

- Dlaczego Silver nie biega po ogródku? Przecież takie psy powinny biegać 40 km dziennie.
- Nie wypuszczamy go bo szaleje i niszczy ogródek. On jest głupi.
- To akurat nie jest dziwne. Kto by nie szalał po wyjściu z takiego karceru. A poza tym w ogródku nic nie ma. Tylko trawa.
- Wyrywa trawę i wnosi brud do domu, a ja nie mam czasu na sprzątanie po nim.
- Ale przecież jak się ma psa, to trzeba mu zapewnić warunki do normalnego psiego życia.
- Ja go nie chciałam. To jego pies, więc niech on się martwi – zakończyła dobitnie z zaciętym, topornym uporem.
Dotarło do mnie natychmiast, że tu nic nie wskóram, absolutnie nic.
Patrzyłam na tego psa codziennie i czułam ból dzień w dzień.
Miałam świadomość że to Brytyjczykom zwierzęta zawdzięczają swoje prawa na świecie. Ustawy dające pierwszą prawną ochronę zwierzętom w Anglii wprowadzono już za czasów rządów Olivera Cromwella, ale wtedy myślałam jeszcze po polsku i nie wiedziałam jakiego świra mają Anglicy na punkcie zwierząt, są wręcz przewrażliwieni i że wystarczy byle co, aby tu stracić zwierzaka. Co więcej, nie trafiają do schronisk, bo ich po prostu nie ma. Podejmowana jest natychmiastowa akcja znalezienia domu adopcyjnego, a do tego czasu zwierzę przebywa pod kontrolą lekarską. 
Gdybym miała tę dzisiejszą wiedzę wtedy, wykonałabym telefon. A tak boli mnie serce do dzisiaj. 
Trafiłam do domu zaszczutego psa i zaszczutych dzieci. 
Delektowanie się zatem dużą ilością wolnego czasu nie było łatwe. Zaczęłam szukać dodatkowego zajęcia popołudniami. Znów padło na kwiaciarnię. 


Szaruga wściekła

 




















Moje poszukiwania kwiaciarni w jak najbliższym otoczeniu, nadspodziewanie szybko dały rezultat, ale nie było to dziwne, bo w moim CV widniało przecież zatrudnienie w londyńskiej kwiaciarni w znanej sieci i prawdopodobnie w tych wiejskich okolicach jawiłam się jako rzadka zdobycz. 
W słuchawce zabrzmiał radosny męski głos, który zapraszał mnie na spotkanie najszybciej jak tylko mogę. 
Umówiłam się następnego dnia na 14:00.

Byłam podniecona nie tylko faktem że tak szybko znalazłam dodatkową pracę, ale również pięknem miejsca które oglądałam z zachwytem na zdjęciach.
Kwiaciarnia mieściła się w stareńkim budyneczku, pięknie urządzona, w sąsiednim, małym, prześlicznym miasteczku.
Zresztą wszystkie małe miasta angielskie są cudowne, w większości wiekowe, traktowane z czułością i niezwykłą troską, gdzie wpadasz w zatrzymany czas.

Z obliczeń wynikało mi że w jedną stronę będę potrzebowała pół godziny autobusem z przystanku pod domem, czyli pryszcz w porównaniu z dojazdami w Londynie. 
Wszystko zatem zapowiadało się znakomicie, … ale tylko do następnego dnia.
Nie dojechałam!
Od rana lało. Ale jak?! To była totalna zawierucha z tnącym deszczem. 
Niezrażona, ubrałam się odpowiednio, zabrałam wielki parasol, który, jak tylko stanęłam na niezadaszonym przystanku, wściekły wiatr wywrócił w drugą stronę. 
Walcząc z szarugą, próbując się osłaniać, jednocześnie kurczowo się trzymając rury aby wiatr mnie nie porwał, już po paru minutach byłam przemoczona dokładnie do majtek. Dzielnie jednak czekałam na autobus który już miał być, ale nawet się nie spóźnił, on w ogóle nie przyjechał.
Nie sprawdziłam o której ma być następny, tylko wróciłam do domu przemarznięta i ociekająca. Miałam wyłącznie siłę aby zadzwonić do czekającego na mnie pana, który dalej pogodnie, hmmm, w taką pogodę pogodnie odpowiedział, że o której przyjadę to będę, on rozumie i czeka.
Zdałam sobie natychmiast sprawę, że jeszcze raz to ja za żadne skarby nie wyjdę w to szaleństwo, o czym go poinformowałam.
Zgodził się czekać następnego dnia, ale następnego dnia też nie pojechałam, choć nawałnica wyniosła się.
Rozchorowałam się, chyba bardziej z wściekłości i bezradności niż z przemoczenia.
Mój mózg produkował najczarniejsze wizje, jak to co drugi dzień moknę, marznę i nie dojeżdżam, no nie potrafiłam tego powstrzymać trzęsąc się pod kołdrą.
Tymczasem Znerwicowaną natchnęła myśl! 
Założymy wspólnie kwiaciarnię internetową. 
Odkopała swój dyplom ukończenia kursu florystycznego, wyciągnęła książki, między innymi jedną z milionem obrazków kwiatów i ich nazwami po angielsku i łacinie, a która byłaby dla mnie fantastyczna jeszcze nie tak dawno. 
Jej plan był prosty. 
Ona zajmie się dostawą kwiatów do domu i dowozem zamówień, a ja stroną internetową. 
Cudownie że się jej trafiłam, florystka i obeznana z kompem, bo ona ma serdecznie dość, no kurwa dość tej pracy ciężkiej i nocnej i zwierzchnictwa swojego męża.
Razem damy radę! - zakrzyknęła w zachwycie - i szybko spłacę dom.


Znowu zmiany

 

Ha, ha, ha … No więc NIE. Nie ma takiej opcji abym podjęła współpracę z tobą - oświadczyłam.
Człowiek, który nie szanuje własnych dzieci i własnego psa, jest zdolny do wszystkiego. 
Aż mnie drobny popłoch ogarnął, jak zobaczyłam oczami wyobraźni jakby ta współpraca z nią wyglądała.
Zresztą, któregoś dnia poprosiła mnie abym została z małym podopiecznym do 15:00, bo ona musi jechać prosto z pracy coś niezwykle ważnego załatwić i zapłaci mi ekstra.
Jakież było moje zdumienie, kiedy po powrocie godzinę wcześniej niż zapowiadała, oświadczyła, że nie zapłaci mi bo nic nie załatwiła i przecież wróciła szybciej.
- Przepraszam najmocniej, ale ja spędziłam z twoim synem 7 godzin więcej, w czasie kiedy powinnam odsypiać noc, i co to za wymówka że nie zapłacisz bo nie załatwiłaś swojej sprawy?!
Czy to ja mam płacić za twoje niepowodzenia? Zadziwia mnie sposób twojego myślenia.
….

W rezultacie ostrej dyskusji, zapłaciła.
Pomysł kwiaciarni internetowej przyznam był ponętny, bardzo ciekawy i z inną osobą mogłoby być fantastycznie tak pracować, ale nie z nieprzewidywalną znerwicowaną wariatką.
Moja odmowa spowodowała jej głęboką niechęć do mnie i pomysł … aby się mnie pozbyć.
Już następnego dnia oświadczyła mi, że przyjedzie jej mama za dwa tygodnie opiekować się małym.
Podała nawet powód.
- Wiesz ja trochę pochopnie przyjęłam cię, bo tak naprawdę nie stać nas.
Od razu pomyślałam, że wracam do Londynu – ach, huraaa! 
Najwyraźniej wystarczająco odpoczęłam od zgiełku i tempa Londyńskiego. 
Poza tym, zadziwiające, ale brakowało mi Tarota. No i najważniejszego, moich przyjaciół londyńskich.

Nie wiedziałam jeszcze gdzie i jak, bo za krotko tu byłam (raptem miesiąc), aby odłożyć wystarczającą ilość pieniędzy na moje własne pomysły życia, ale wiedziałam że wracam.
Zaczął mi się rysować plan.
Jeszcze raz muszę trafić jako opiekunka z pokojem, aby uzupełnić fundusze.
- Jeśli chcesz się mnie pozbyć tak nagle, poproszę o dobre referencje.
Nie chciała, ale dała. Mam siłę przekonywania. 

Mój laptop grzał się od poszukiwań i znalazłam rodzinę z małą dziewczynką do opieki, z pokojem, a wszystko w Londynie oczywiście. 
Szybko, bo miałam już 3 fantastyczne referencje, dwie jak pamiętacie spreparowane i tę stąd wymuszoną.
Wyszła mi też drobna zemsta za to wyrzucenie, bo wyjechałam przed babcią do opieki o cały tydzień wcześniej, co tragicznie zmartwiło Znerwicowaną, ale nowi pracodawcy potrzebowali mnie natychmiast, jak się wyrazili. 


Zostałam odwieziona przez głowę domu, która tym razem zrezygnowała ze snu na górze.
Wniósł mi nawet walizki do nowego domu.


No i tu się zaczęła prawdziwa jazda! 
Taka, jakiej nie przewidziałabym w najśmielszych snach.
Tylko z tej pracy mogłabym napisać książkę i zapewniam, ani przez chwilę nie nudzilibyście się.


Pierwsze wrażenia w nowej pracy

  

wspomnienia wiedzmy

















Wprowadzono mnie do typowego wiktoriańskiego domu, nie, nie, nie myślcie że zabytkowego, takie domy budowano jeszcze niedawno, a wiktoriański, bo architektoniczna kopia sprzed wieków, tak z zewnątrz jak i wewnątrz. 
Nabudowali tych domów miliony i wszystkie niemalże identyczne.
Każdy obowiązkowo z wykuszami okiennymi i kominkiem, a nawet czasami kominkami w każdym pokoju, tyle że dzisiaj służą często wyłącznie do ozdoby. 
Słynna Londyńska mgła, to był kominkowy smog, bo kiedyś tylko tak ogrzewano domy angielskie. Wyobraźcie więc sobie co było w powietrzu, ale od lat jest zakaz. 
Mieszkam tu długo i widziałam mgłę prawdziwą dwa razy.


Zawsze bardzo podobały mi się te domy, takie stylowe, a ja wielbię starocie.
W środku, gdzie miałam okazję zawitać po raz pierwszy, na pierwszy rzut oka ciekawie, inaczej, niebanalnie.

Na dole salon na przestrzał ze wspomnianym oknem od zewnątrz, czyli od ulicy, z bardzo mini ogródeczkiem ogrodzonym, a jakże, niskim murowanym płotkiem z furteczką prowadzącą do wyjścia – a wejścia jeśli właśnie wchodzisz, a po przeciwnej okno z wielkimi oszklonymi drzwiami do nieco większego ogródka na tyłach domu.
Po lewej stronie salonu strome, wąziutkie schodki, zdecydowanie jednoosobowe, z balustradą, prowadzącą na górę do sypialń których tu były dwie, łazienki i maluteńkiego pokoiku traktowanego chyba kiedyś jako garderoba.
Za schodami na dole, wąska kuchnia, również z drzwiami na ogródek.
Brzmi nieźle, prawda?
Jednak mieszkać w takim domu, to spora trudność z wielu powodów.
Po pierwsze dlatego, że pomieszczenia są bardzo wysokie, oszklone drzwi i okna standardowo z pojedynczymi szybami, a całość zbudowana z cegły bez ocieplenia.
Wiem z opowiadań i późniejszych wizyt u koleżanki, że nie da się w nich nagrzać zimą, za cholerę. Wiatr hula swobodnie, a mieszkańcy we wszystkim z szaf i pozawijani w kołdry.
Ja na szczęście w porę się wyniosłam, więc nie dotknął mnie ten koszmar.
Właściciel, partner mamy dziewczynki i ojciec tejże, okazał się Anglikiem z korzeniami polskimi po prababce ze strony matki. Zabłyszczało mu w oczkach, kiedy usłyszał że jestem Polką i rozpoczęła się rozmowa zupełnie nie na temat. 
Zdenerwowana mama, okazało się że Chinka, przerwała nam tę wartką wymianę zdań. 
Oniemiałam, bo Chinki zawsze mi się kojarzyły i wciąż kojarzą, z niewielkimi kobietkami, a siedziała przede mną duża baba, męska w typie, bardziej męska niż Szczuplutki – właściwie anorektyczny, wątły i blady tatuś dziewuszki.
Słodziutkim, chińskim, modulowanym głosikiem poinformowała mnie, że dostanę dużą sypialnię z dużym łóżkiem, ale będzie mi płaciła niewiele, jednak to chyba nie problem, bo ona chce mnie tylko przez 30 godzin w tygodniu, więc mogę sobie dodatkowo coś znaleźć, czy te warunki mi odpowiadają. 
Oczywiście że mi odpowiadały, cha, cha, cha … mosty spalone i żadnego innego w pobliżu. 
Ale ona o tym nie wiedziała, a zatem po aktorskim namyśle, łaskawie się zgodziłam. 
Inna sprawa że wynagrodzenie było prawie dwa razy większe niż w poprzednim domu.
Nie wiedziała też, że nie zamierzam długo zostać, z bardzo ważnego powodu, otóż pracę zaczynałam głęboką nocą dla mnie, od śniadania z małą o 7:00!
Tych powodów znalazło się błyskawicznie o wiele więcej.


Metody wychowawcze Chinki

 

sypialnia w wiktorianskim domu













Moja sypialnia okazała się faktycznie wielka i zawierała:
Łóżko queen size, takie na jakim sypiałam latami u siebie w Polsce we wszystkich możliwych pozach, włącznie z orłem, bo miejsca dość. 
Dwie szafy zajęte ich ciuchami - zabiorę je wkrótce, tylko znajdę miejsce – oznajmiła z ciepłym uśmiechem Chinka. 
Komodę z pojemnymi szufladami zapełnionymi ich rzeczami – też zabiorę jak tylko znajdę miejsce. Biurko z szufladami zajętymi …, a na nim telewizor. 
I … drewniane łóżeczko dziecięce w wykuszu okiennym z pełną pościelą, które dostrzegłam natychmiast z niepokojem w głowie (przecież nie było mowy żebym miała sypiać z jej dzieckiem?!) - stoi tu bo nie mam gdzie umieścić – dorzuciła uspokajająco z tym samym uśmiechem. 
A zatem miałam tylko łóżko wolne. Wsunęłam więc walizkę pod łóżko i tak się zaczął najprawdziwszy horror.

Następnego dnia, a dla mnie nocy, o siódmej rano, przygotowane wcześniej przez Chinkę śniadanie podawałam ośmiomiesięcznej dziewczynce trzymając na swoich kolanach jej gołą pupę – nie zakładam jej pieluch w domu, bo skóra musi oddychać - poinformowała stojąc mi nad głową i obserwując co robię. 
Mała natychmiast zanurzyła łapki w kleiku, rozbryzgując z zachwytem wszędzie, a na mój odruch powstrzymania tej zabawy, usłyszałam, że dziecko uczy się jeść i mam jej nie przeszkadzać. 
Litania uwag: za szybko karmisz, nie tak trzymasz, za daleko miseczka, nie wycieraj teraz, mów do niej dużo … nie zrobiły na mnie większego wrażenia, bo w trakcie mała mnie obszczała, byłam cała w papce wraz ze stołem i podłogą wokół nas oraz ścianą za mną.
Po śniadaniu nadawałam się wyłącznie pod prysznic i do prania, czego od razu nie mogłam zrobić, bo trzeba było najpierw doszorować wszystko wokół, gdyż ślizganie się po zachlapanej podłodze mogło okazać się niebezpieczne, ściany na szczęście były zmywalne.
Nie zdążyłam się jeszcze dobrze doprowadzić do porządku, gdy usłyszałam z dołu – Gabriela, idziemy na spacer.
Spacery okazały się być równie uciążliwe, tym razem dosłownie, bo Chinka całkowicie ignorowała taki wynalazek, jak wózek dziecinny. 
- Dziecko potrzebuje bliskości, dlatego jest wyłącznie noszona na rękach – oświadczyła zachwycona mamuśka – bo ja preferuję naturalny sposób wychowywania - dorzuciła.

- Hmmm. Naturalnie mnie obsikała, pewnie niebawem osra, a teraz naturalnie szlag trafi mój nadwyrężony kręgosłup i jeśli nie chcesz mi do końca życia płacić renty inwalidzkiej, to raczej mnie w to nie mieszaj – wyrwało mi się natychmiast.
- Och! Nie powiedziałaś mi że masz problemy z kręgosłupem.
- A ty nie powiedziałaś że małą trzeba nosić.
- Następnym razem możesz wziąć nosidełko.  
- Sądzisz że nosidełko odbierze kilogramy twojej już nie maleńkiej pulchnej córeczce?
Wyglądała jednak na przestraszoną i zdecydowała w końcu, że będę jej pomagała tylko tyle w noszeniu ile będę mogła. Bardzo mało mogłam, właściwie wcale.
Te rundę wygrałam. 

Nie przypuszczałam jeszcze że tych rund będzie, oj będzie, a właściwie, że rozpoczęła się chińsko - polska wojna. 

W trakcie spaceru weszłyśmy do kawiarni, takiej specjalnej kawiarni dla mam z dziećmi, z wygodnymi przejazdami dla wózków, akurat nie dla nas cha, cha, cha …, z milionem zabawek wszędzie i siedzeniami dla każdego wieku.
Chinka postawiła mi świetną herbatę i pyszne ciastko, po czym udała się sama na dalszy spacer, a ja w drodze powrotnej do domu miałam zrobić zakupy żywnościowe i po wrzuceniu do lodówki wolny kawałek dnia. 
W umowie było, że druga część zajęć miała być od osiemnastej, ale okazało się że do ich powrotu, najczęściej dużo wcześniejszego. Rysowało się szybko prawdziwe życie, z dniami poszarpanymi w króciutkie wolne, z ogromną ilością zajęć, co wykluczało podjęcie dodatkowej pracy. 
Nie denerwowało mnie to jednak, bo spisywałam dokładnie każdą minutę spędzoną z nimi i wychodziło mi na to, że będę miała wolny długi weekend razem z piątkiem, a nie tylko niedzielę jak się umawiałyśmy. Takie wolne bardzo mi się podobało. Za cztery dni pracy w tygodniu, trzy dni dla mnie.
Nie wiedziałam tylko, że ona wcale tak nie myśli, że zupełnie inaczej rozumie kiedy ja pracuję a kiedy nie!

Co ma Harrods do obiadu

 

obiad z harrodsa

Biblijne: „Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny” (co interpretuje się jako niewiedzę kiedy i co się stanie, co powoduje życie w ciągłej niepewności i niepokoju), Chinka wypełniała w 500 procentach.
Nikogo tak nierównego i nieprzewidywalnego nie spotkałam wcześniej, i nie życzę sobie spotkać jeszcze kiedykolwiek. Dzień w dzień siedziałam na wielkiej minie i zastanawiałam się kiedy wybuchnie. Na szczęście mam taką konstrukcję psychiczną, że kiedy trafiam w coś takiego, jestem przygotowana na odpieranie, na walkę, na - nie dam się! Oczywiście, gdyby to miało trwać lata, wypaliłabym się prędzej czy później, ale ja zawitałam tu na trochę. 
Chinka była mistrzynią świata w tworzeniu nastrojów skrajnie różnych, które potrafiła zmieniać w sekundy i żonglowaniu słowami i sytuacjami w celach manipulacyjnych.
Tymczasem pierwszy tydzień był znośny a nawet miły, pomimo starcia o noszenie małej na rękach. Zbliżało się jakieś chińskie święto i pani domu postanowiła wydać obiad dla rodziny i znajomej też Chinki zamężnej z rodowitym Anglikiem. 
Żyła więc przez kilka dni tym wydarzeniem, ciągnąc mnie do Harrods-a, jednego z najsłynniejszych ekskluzywnych sklepów w Londynie po … indyka wraz z gotowym nadzieniem, za którego uiściła £ 120, i którego ja miałam zrobić, bo ona nie umie.
Tak, tak, w Harrodsie można kupić również jedzenie za pieniądze nie pasujące do zakupu. 

Nigdy nie piekłam indyka! 
Gdzieś mi tylko świtało, że powinien się piec tyle minut ile waży – wychodziło jak obszył 4 godziny, tylko w jakiej temperaturze? Postanowiłam zawierzyć swojej intuicji. 
Po otwarciu pudelka z przygotowanym nadzieniem, stwierdziłam, że to jakaś koszmarna tłusta breja, i jak ma to być super pieczeń, to trzeba to zmienić. 
Zaordynowałam kilogram wątróbek drobiowych, dwa pęczki zielonej pietruszki i zmieszałam z połową nadzieniowego szlamu. 
Resztę gotowca dostał rudy domowy kot, ale nie zjadł, popatrzył na mnie jakbym go chciała otruć.
Indyk udał się nadspodziewanie dobrze i sama nie wiem, jak to się stało, bo w pewnym momencie piekarnik tak zaczął dymić, że włączyły się wszystkie alarmy przeciwpożarowe w domu. Pognaliśmy; ja błyskawicznie ratować dom przed spaleniem i pieczeń, z Chinką u boku w lamencie – matko! 120 fontów!, i milczącym Szczuplutkim który rzucił się wyłączać alarmy. 

Ten obiad był naprawdę pyszny, bo jeszcze podałam mój słynny barszcz czerwony, i kilka znakomitych sałatek. 
Ten obiad był uroczy i … niezwykły!
Niezwykły, bo cała rodzina przy jednym stole (co się nigdy później już nie powtórzyło) z zaprzyjaźnioną Chinką i jej Anglikiem, oraz ja.
Uroczy, bo cały wieczór zbierałam od wszystkich ochy i achy na temat moich wyczynów kulinarnych, były pokazy moich zdolności artystycznych również, o czym domownicy nie omieszkali poinformować, i pytanie skąd oni wzięli taki skarb z imieniem które im się kojarzy z Archaniołem Gabrielem, i … och, teraz będę mogła zrobić z Gabrielą wiele pięknych rzeczy w domu, zrobimy dom z bajki ... .
Nawet mnie nie zdziwiło, że praktycznie cały wieczór mówiło się wyłącznie o mnie. 
Dlaczego? Bo już wtedy wiedziałam, że taka opiekunka / gosposia / osobista artystka, to ogromny prestiż dla Chińczyków i dlatego też indyk od Harrods-a, o czym zaproszeni zostali niezwłocznie poinformowani, zanim jeszcze zaczęli jeść.

Budowanie chińskiego muru

 

mur chinski

Tydzień pracy dociągnęłam do końca razem z niedzielą, bo uroczysty obiad był właśnie w niedzielę i doliczając swoje nadgodziny już od czwartku, przeczuwałam, że będą jaja, bo moje obiecane 30 godzin tygodniowo, zamieniło się w 72 godziny już w pierwszym tygodniu. 

Rozliczenie, w profesjonalnej tabelce, z dokładnym wyszczególnieniem co robiłam i od której do której każdego dnia po kolei, wysłałam jej e-mailem, późnym wieczorem, przed pójściem spać. 
E-mailem aby mieć dokument.

No i zaczęło być zabawnie, bo poniedziałek zaczął się jakby nigdy nic, w ciszy i spokoju. 


Ale już w przerwie po śniadaniu, znalazłam maila, w którym oburzona Chinka wyrzuciła mi wszystkie wspólne wyjścia, bo to przecież spacery a nie praca i ona mi kupuje pyszne ciastka, moich powrotów do domu z listą zakupów też nie uwzględniła bo przecież i tak musiałam wrócić, oraz niedzielnego obiadu, bo przecież uczestniczyłam w święcie, było jak w rodzinie i siedziałam przy stole z nimi.

Przeczytałam, wróciłam do pracy, ona popatrzyła na mnie z uwagą, domyślając się że pewnie już wiem, ale ja podjęłam jej metodę i w ciszy poszłyśmy na spacer. 
Szczerze powiedziawszy tak cicho nie było ani wcześniej ani nigdy potem. 

Wieczorem odpisałam:
Spacery to nie jest mój wolny czas który sobie organizuję według własnych potrzeb, niech się cieszy, że nie doliczyłam gotowości do pracy, kiedy mnie prosiła, żebym nigdzie nie wychodziła w przerwach, bo zaraz będę jej potrzebna.
Powroty, to zakupy do domu, niech się cieszy, że nie doliczyłam czasu rozpakowywania i układania produktów, bo zapisywałam czas powrotu tylko.
Obiad, to była harówa w mój umówiony wolny dzień: przygotowanie, podawanie i sprzątniecie po wszystkim.
Nie zgadzam się więc na odliczenie tych godzin bo je uczciwie przepracowałam.

We wtorek już nie było cicho! 
Od bladego świtu, usłyszałam histeryczne, że ona, nie może, nie może, absolutnie nie może mi tyle zapłacić, bo jej nie stać.
- Tak? To trzeba było mi nie nabijać tylu godzin.
- Myślałam, że będziemy żyć jak w rodzinie, wszystko razem.
- Rodzinę to ja mam swoją i nie robimy wszystkiego razem, bo każdy potrzebuje własnej przestrzeni. Bycie z Tobą jak w rodzinie, to w domyśle gotowość na skinięcie twojego paluszka w każdej sekundzie, bez własnego życia. Zapomnij.
- Ale ja Ci tyle nie zapłacę! – rozmowa przeniosła się już na ulicę na spacerze.
- W takim razie wybiorę te nadgodziny, a ponieważ mam razem z wczoraj 54 nadwyżki, to ten tydzień od dzisiaj mam wolny, a w następnym 24 godziny. I zrobiłam ruch jakbym chciała odejść. Wpadła w popłoch najprawdziwszy.
- Nie, nie, nie! Nie możesz mi tego zrobić!
I nagle stała się cudownie ugodowa.
- Proszę cię, czy możemy to jakoś inaczej rozwiązać?
- Dobrze. Zapłacisz mi natychmiast za 30 godzin z poprzedniego tygodnia, plus premia za super obiad który wykonałam i obsłużyłam w wolną niedzielę, a ja pójdę ci na rękę i będę odliczała po 10 godzin tygodniowo aż do wyczerpania.
- OK, OK. Masz tu £20 ekstra za niedzielę, a wyplata jak wrócimy bo nie mam przy sobie, ale 10 godzin tygodniowo mniej, to dla mnie za dużo, czy może być 5???
Zgodziłam się, i w błogim szczęściu, że nie dałam się wymanewrować i ustaliłam twardo co i jak, pomyślałam - teraz już będzie całkiem znośnie.
O moja naiwności, Chinka nigdy się z tym nie pogodziła, to były pierwsze potężne głazy do chińskiego muru nienawiści. 
Poskarżyła się Szczuplutkiemu, co odniosło nieoczekiwany skutek, bo zaczął być bardziej przyjazny dla mnie, a wkrótce założyliśmy wspólny front za plecami Mao Tse Tung-a, jak ją miedzy sobą nazywaliśmy. Stało się tak dlatego, że Szczuplutki też nie miał z nią łatwego życia i jeszcze nigdy wcześniej nie widział nikogo, kto by miał śmiałość się jej przeciwstawiać, a to dla niego bardzo interesujące. No podbechtał mnie!



Fotel, szafy i szmaty

 

smaki i zapachy emigracji

W związku z rozwijającą się przyjaźnią ze Szczuplutkim, dowiedziałam się, że wszystkie dotychczasowe pomocnice Chinka wykończyła, a co najciekawsze i ostatnią, również Chinkę, co było trudne, bo trafiła dziewczynę potulną, pracowitą i oddaną.
Szczuplutki poinformował mnie również, że jestem najlepsza i ona o tym wie, ale też pierwsza która spisuje godziny pracy- hmmm? i się jej stawia, co Chinkę kompletnie wytrąciło z pantałyku.
Widziałam jak jej zwoje rozpaliły się do czerwoności w kombinowaniu, jak tu sprawić, aby wykorzystać mnie najefektywniej. 
Po pierwsze przestała zabierać mnie na spacery, co za ulga.
Nie musiałam już wysłuchiwać jaka to ona wspaniała bo ze świetnej rodziny pochodzi, a właściwie klanu. Miała prawdziwego hopla na tym punkcie, co pomagało jej łatać wiele kompleksów, które szybko odkrywałam, gdyż bywała często nieostrożna w zwierzeniach.
Zabrała mnie któregoś dnia do ambasady i w drodze wypluła z siebie – ty to masz dobrze, jesteś Polką i nie potrzebujesz wizy, a ja muszę co pół roku odnawiać – przyznam poruszyło mnie to, bo nie zdawałam sobie sprawy że ona żyje tu na wariackich papierach i to już 9 lat.
Przy okazji rozmów o moich małżeństwach, chlapnęła, że jej nie zależy, w ogóle, absolutnie na ślubie.
Zapytałam raz, dlaczego nie gotujemy dla Szczuplutkiego – bo nie daje na życie – odparła.
- I nie dostaje seksu, bo na to trzeba sobie zapracować – dorzuciła.
- O matko! Trzydziestoletni oboje, w szczytowym wieku na te cudowności? I komu ty robisz krzywdę dziewczyno? - wyszeptałam zatrwożona. Zmilczała.

Spacery zamieniła na coś innego. Zapytała czy zrobię tapicerkę fotelowi. 
Stał w kącie salonu zniszczony, ale naprawdę piękny w formie, uszaty, znaleziony przez nią na starociach. Kiedy usłyszała, że mogę się podjąć, poleciała na górę i przyniosła piękny kawał materiału obiciowego który czekał już długo, jak się ukazało. Zażyczyłam sobie pistoletu tapicerskiego. Zachwycona, jeszcze tego samego dnia zamówiła go przez internet.

Przez chwilę poczułam się całkiem dobrze w tym domu. Nareszcie coś, co uwielbiam robić, co mnie kręci po prostu.
Prysło to uczucie. Naprawdę za chwilę.
Wróciłam do swojego pokoju na swoją przerwę. Zwyczajowo nie zamknęłam drzwi i przygramoliła się do mnie mała z zainteresowaniem na pyszczku. Chinka znalazła ją u mnie, weszła i … wyłączyła telewizor.
- Dziecko nie może być przy włączonym telewizorze, więc wyłączaj jak ona tu jest – stwierdziła autorytatywnie.
Szlag mnie trafił! Krew zalała! Kurwa co to jest! Natychmiast włączyłam pudło z powrotem.
- Jesteś u mnie i nie będziesz tu rządziła – stwierdziłam równie autorytatywnie.
- Nie. To ty jesteś u mnie, w moim domu!
- Mylisz się. To jest teraz moje terytorium i nie będziesz mi mówiła co mogę u siebie. A w ogóle to was tu nie zapraszałam – i wystawiłam małą delikatnie za drzwi.
- Ale tu są moje rzeczy.
- A właśnie! Miałaś je wszystkie zabrać a wciąż są u MNIE.


Otworzyłam jedną szafę, jednym ruchem zgarnęłam wszystkie ciuchy razem z wieszakami i rzuciłam w nią, po czym to samo powtórzyłam z drugą szafą i taką okutaną w szmaty wypchnęłam za drzwi, zatrzaskując przed jej nosem.
W ferworze wytaszczyłam też łóżeczko małej i wstawiłam do mini pokoiku obok, trochę się martwiąc że się nie zmieści, ale idealnie się wpasowało. Po czym wyciągnęłam wszystko z szuflad i wrzuciłam do łóżeczka. 
Z tak wściekłym impetem to robiłam i w takim tempie, że przestraszyłam Chinkę na dobre, bo nawet nie wystawiła nosa ze swojego pokoju.
Uffff. Nareszcie mogłam się rozgościć u siebie, a drzwi od tego dnia były zawsze zamknięte.
Kiedy zeszłam na dół po całej akcji, Szczuplutki z szerokim uśmiechem i niekłamaną radością w oczach, wręczył mi po kryjomu klucz! do mojego pokoju. 


Ach jak przyjemnie ale nie do końca 


rozdzial 30


Następnego dnia Chinka zachowywała się jakby nigdy nic. Krążyła wokół fotela do którego się zabrałam zaczynając od mierzenia i cięcia obiciówki w cudowne gęste kwiaty. Wybrałyśmy się też do najbliższej pasmanterii po nici i igłę specjalną.
W drodze dopiero, z bólem w głosie, grzecznie, żachnęła się że nie chce tego łóżeczka w tym pokoju, bo przeznaczyła go na swój salonik - garderobę. Pewnie w nocy to wymyśliła. Widziałam rano że  ciuchy z łóżeczka nie zniknęły , dorzuciła nawet na stos te z wieszakami, choć w tym pokoiku stała szafa z wiecznie otwartymi drzwiami i mogła tam sporo dołożyć.
- Do mnie nie wróci – oświadczyłam całkiem spokojnie - bo postawiłam teraz pod oknem biurko i jest mi znacznie wygodniej i luźniej. Dlaczego nie wstawisz do swojej sypialni? Dzidzia miałaby gdzie spać.
- Mała śpi z nami i tak pozostanie.
No tak, w ich sypialni stoi kołyska, w której dziecko też nie śpi tylko kot, mogłam się więc domyślić.
- Hmmm, w takim razie będę je musiała sprzedać.
Faktycznie, w ciągu dwóch dni łóżeczko zostało zabrane i rzeczywistsze zaczęła urządzać garderobę. Ściągnęła skądś piękne kryształowe lustro w zabytkowej ramie i bieliźniarkę wspaniale pasującą do starej szafy.
rozdzial 30
Wspólnie z radością urządzałyśmy pokoik, cieszyła się za moimi plecami kiedy przybywało obicia na fotelu i w takich chwilach naprawdę lubiłam tę małpę chińską, bo nadawałyśmy na tych samych falach, miała też duszę artystki.
Tak ją lubiłam w tym momencie, że zapomniałam jej przypomnieć, że jeszcze mi nie zapłaciła za poprzedni tydzień, a był już czwartek. Każdego tygodnia musiałam się dopraszać o pieniądze, co czyniłam w okolicach środy, i czar znikał na dobre dwa dni, bo następowała wojna o godziny i traumatyczne wręczanie mi pieniędzy, za każdym razem ze słowami: - Ty zarabiasz więcej niż ja!
Robiła się fatalnie złośliwa wtedy.
Potrafiła mi na przykład powiedzieć.
rozdzial 30


- Nie pójdziesz ze mną bo wyglądasz jak kurwa, idź się przebrać.
To z powodu mojego dekoltu w bluzce, który nieco odkrywał piersi.
Nie przebiorę się, bo nie chcę wyglądać jak ty, czyli chłop z cipą. Idź sama. I jak jeszcze raz mnie tak nazwiesz, natychmiast się stąd wyniosę. Nie będę znosiła obelg.


Szczuplutki miał ubaw po pachy. W ogóle się z nami nie nudził. Przyznam że ja też, a i ona na pewno nie. Z całą pewnością zrodziło się u nas coś na kształt współzawodnictwa, która której lepiej dopiecze.

Zarabianie pieniędzy inaczej


uzależnienie od komputera

Dłubałam fotel z przyjemnością, jednak w pewnym momencie pistolet zszywający odmówił posłuszeństwa. Co Chinka mogła kupić? No oczywiście chińskie badziewie. Pognała natychmiast zamówić następny, obarczona moją gorącą prośbą, aby nie był ich produkcji.
Była tak zachwycona nabierającym wyglądu fotelem, że nie robiłam już praktycznie nic innego.
Fotel jednak musiał poczekać, ale Chinka poszła za ciosem i przywlokła wydłubaną gdzieś starą, wysoką, podłogową lampę ze zniszczonym abażurem. 


- Zrobisz? Co? 
- Jasne że tak.


Postanowiłyśmy że lampa będzie w komplecie do fotela, więc abażur wykonam z tej samej tkaniny, której spokojnie wystarczy i mogą być jeszcze poduchy pyszne i podnóżek - dorzuciłam pomysłów.
Zaskowyczała z zachwytu, ja zresztą też.

Pofrunęłyśmy do miasta szukać antycznego podnóżka do renowacji, obarczając opieką nad dziewuszką Szczuplutkiego, co go nieco zaniepokoiło, bo odrywało od komputera przy którym siedział całe dnie i noce i właściwe nie uczestniczył w niczym, jakby go nie było, nawet nie jadł normalnie, żuł żelki których tony leżały wszędzie wokół biurka. Spał dopiero wtedy jak wściekła Chinka z powodu jego przedłużającej się notorycznie nieobecności w łóżku, warczała z sypialni – choć wreszcie spać! - tak w okolicach trzeciej nad ranem. Walił się wtedy tak jak stał. 
Tylko raz go widziałam przebranego. Na tym obiedzie świątecznym, najpewniej na wyraźne życzenie flamy i w tym odzieniu został już do końca mojego pobytu u nich. 
Nie zauważyłam też aby brał kąpiele. Zadziwiające, ale nie śmierdział i nie był brudny tak na oko. 
Z domu wychodził tylko jak Chinka wysyłała go z dzieckiem na spacer a od czasu renowacji fotela, wyganiała go niemal codziennie, co o dziwo po pierwszym zaniepokojeniu robił chętnie. 
Poza tym, wyskakiwał tylko na chwilę do pobliskiego sklepu po następne żelki.
Szczuplutki zarabiał pieniądze na tym komputerze. 
Na pewno coś kupował i sprzedawał, bo stale przychodziły jakieś paczki które przeadresowywał i wysyłał ponownie z poczty obok.
Ale 80% czasu grał w jakąś karkołomną grę w słuchawkach na uszach, komunikując się z graczami z całego świata, uczestnicząc w rozwoju akcji na monitorze wielkości gigantycznego telewizora i na tej grze podobno najwięcej zarabiał. 

Chinka natomiast spędzała przed swoim komputerem niecałą godzinę od 6 rano i wieczorem jakieś dwie, jak mała już spała. Grała na giełdach i też zarabiała.


Chińskie awantury i pasjonujące rękodzieło 


Każdy dzień miałam poszatkowany według uznania Chinki z absolutnym zakazem przyjmowania kogokolwiek w domu, ale radziłam sobie, dorabiając tarotem z dojazdami do klientów. Ścigała mnie wtedy wściekłymi telefonami - Gdzie jesteś? Wracaj natychmiast! Zaraz będziesz mi potrzebna! - więc u klienta wyłączałam telefon rozgrzany do czerwoności.
To że będę miała awanturę po powrocie nie wzruszało mnie, bo awantury i tak były o cokolwiek, jedna więcej zatem nie robiła mi różnicy. A fakt że przez resztę dnia była dla mnie nieludzka za karę, ignorowałam. Ważniejsze było dla mnie uzbieranie wystarczającej ilości pieniędzy i to jak najszybciej, aby pier ..., sorry, pieprznąć to w sposób dla niej mocno dotkliwy, czyli bez przygotowania – taka myśl pojawiła mi się i już została. 
Codziennie też obrywał, czasami po kilka razy, w najbardziej wyszukany i obrzydliwy sposób, Szczuplutki. Deptała jego męską godność. Przyznaję, bywałam suką dla swoich mężczyzn, szczególną suką w młodości (to z powodu mojego ojca tyrana i trochę mi zajęło zanim się ogarnęłam), ale nigdy nie przekraczałam niedopuszczalnych granic, a ona to robiła. 
Na pytanie, dlaczego jej nie przepędzi, odpowiedział, że nigdy więcej nie zobaczyłby swojej córeczki. Przypuszczam że go tym szantażowała, a biorąc pod uwagę jej charakterek, z pewnością dotrzymałaby słowa.

Moment mojej ucieczki zbliżał się wielkimi krokami, już prawie byłam gotowa, ale znów nastąpiło przyspieszenie planów, bo Chinka przekroczyła granice mojej wytrzymałości. 


Tymczasem zrobiłam abażur i tylko pozostało znaleźć gdzieś na szmatach, pasujące frędzle oraz jakieś frymuśne dodatki dla pięknego wykończenia, co nie było łatwe do wyszukania. 
Zajęłam się więc ręcznym szyciem tych części fotela, które nie wymagały pistoletu, na który jeszcze czekałyśmy. 
Obszywałam poduchę na siedzenie, tę którą się umieszcza pod pupą. Ponieważ materiał był w geste duże kwiaty, postanowiłam dać lamówkę kremową na załamaniach poduchy, a później i samego fotela, aby wyciągnąć optycznie jego piękny kształt, bo w tym natłoku kwiatów nieco się zamazywał. 
W połowie pierwszej górnej lamówki, z pokłutymi, krwawiącymi palcami, bo nie potrafię szyć w naparstku, wróciła Chinka z małą ze spaceru i jak zwykle stanęła za moimi plecami. Szczęśliwa w pasji tworzenia, odwróciłam głowę do niej, pokazując jednocześnie, jak pięknie odbija ten kremowy rulonik. Przyznam, że spodziewałam się przynajmniej akceptacji, jeśli nie zachwytu, ale jej reakcja na to co robię kompletnie mnie zdumiała, oszołomiła, wyprowadziła z równowagi  tak bardzo, że odmówiłam dalszej współpracy, porzucając niedokończony abażur i fotel nieodwołalnie, a wszystko co się wydarzyło później, było już tylko kilkudniową grą w - kto kogo i jak mocno, czyli do mojego opuszczenia tych progów. 


Błyskawiczny plan na opuszczenie Chinki


rozdział 33 wspomnień Wiedzmy


- Co robisz, co robisz???! - wydarła się
- Kto Ci pozwolił!!!?
- Do tej pory jakoś nie potrzebowałam Twojego pozwolenia na realizacje moich wizji – odparłam zaskoczona.
- Ale ja nie chcę tej lamówki, nie chcę, nie chcę! Masz natychmiast to odpruć!
Krzyczała i tupała z dzieckiem na rękach.
Była w szale najprawdziwszym. Nie nadawała się do dyskusji. Nawet Szczuplutki odwrócił się od komputera zdumiony, co mu się prawie nie zdarzało.
Wyleciałam z pokoju jak z procy. Zamilkła, cisza nastała w całym domu z atmosferą że siekiera by nie przecięła.
Zaczęłam się natychmiast pakować, jednak mózg mi ruszył, załapałam że jest wtorek, ona mi nie zapłaciła jeszcze za poprzedni tydzień, jak zwykle zresztą, i mi nie zapłaci. A poza tym gdzie miałabym się udać? Do pokoju Iskierki? Nie, tego jej i sobie nie mogłam zrobić, choć pewnie szybko znalazłabym jakiś, gdzieś dla siebie, ale to zbyt karkołomne. Zwolniłam więc z pakowaniem i uknułam plan na resztę tygodnia, a zniknąć postanowiłam w poniedziałek po odebraniu pieniędzy. Powodzenie zależało oczywiście od zachowania Chinki, które jak się okazało dość trafnie przewidziałam, choć były.
Po półgodzinie całkowitej ciszy zaczęła się dobijać do moich drzwi.
- Wracaj natychmiast do pracy – już na spokojnie warknęła. Wyszłam.
- Wypruj tę lamówkę. 
- Nie. 
- Jak to nie?! 
- Sama sobie wypruj i sama sobie dokończ. Ja już się do fotela nie dotknę. 
- Musisz! Płacę ci za to! 
- Jeszcze mi nie zapłaciłaś za poprzedni tydzień, choć rozliczenie leży u ciebie jak zwykle od soboty wieczorem. 
- Dobrze. Zaraz Ci zapłacę.
I zapłaciła?! Zapłaciła po raz pierwszy bez targowania się o każdą godzinę, no tego nie przewidziałam.
Resztę tygodnia przeznaczyłam na szukanie pokoju w wolnych przerwach. I tu właśnie przydała się moja elastyczność na ewentualne poślizgi. Bo! 
- A teraz odpruwaj! 
- Nie masz racji. - dotarło nagle do nas zdanie sprzed komputera. 
- Gabriela dobrze to wymyśliła.
Szok! Szczuplutki nigdy, przenigdy nie wtrącał się w … no w nic się nie wtrącał. 
- Nie chcę tak i już! - wrzasnęła tym razem w jego stronę ze zdziwionymi oczami.
- Przyjrzyj się. To dobrze wygląda. 
- Nic z tego. Nie będzie tej lamówki! - zaczęła się nakręcać. 
- Wypruwaj!!! - już do mnie.
- Przecież ci już powiedziałam, że sama sobie dalej to rób - rzuciłam nonszalancko. 
- Ale ja ci zapłaciłam i wymagam wykonywania moich poleceń! 
- Te akurat zajęcia nie były przewidziane w naszej umowie kiedy podejmowałam pracę, więc nie muszę. 
- Nie zrobisz? 
- Nie. 
- No to zaraz zobaczysz!!!!
I zaczęła się jazda bez trzymanki, taka, że chwilami zapominałam jak się nazywam. Ordynowała mi najpodlejsze prace, w amoku totalnym, z wściekłą satysfakcją, co jakiś czas pytając, czy już się namyśliłam i wrócę do fotela i abażura. Zawzięłam się, zacięłam. O ty chińska małpo, nie znasz mnie!

smaki i zapachy emigracji
O szukaniu pokoju przez następne dwa dni mogłam zapomnieć, ale za to moje godziny pracy tłukły gwałtownie. W czwartek o 15:30 miałam już 30 i nie zamierzałam wypracować u niej ani jednej sekundy więcej, więc kiedy kazała mi zawiesić wyszorowaną dwukrotnie (jeszcze jest brudna!) plastikową zasłonkę przy wannie, popukałam w cyferblat zegarka i oświadczyłam, że właśnie zaczynam najdłuższy weekend odkąd jestem w Londynie.

Dopadła moich drzwi w momencie, kiedy je zdążyłam  zamknąć na klucz.
Szarpała się z nimi z piętnaście minut. Wytrzymały, co obiecał mi Szczuplutki kiedy mi go wręczał.  



Chinka w żądzy zemsty 

Z żelazną konsekwencją realizowałam swój najnowszy plan.

Najpierw przemknęłam do łazienki i wzięłam błyskawiczny prysznic, bez zasłonki.
Już byłam umówiona z przyjaciółmi u nich w domu, tymi z którymi mieszkałam dużo wcześniej drzwi w drzwi. Zadzwoniłam w trakcie szarpiącej się z jeszcze moimi drzwiami Chinki – co tam się u ciebie dzieje? – zareagowała na łomot przyjaciółka. 
- Opowiem Ci jak dojadę.
Dość długo się nie widzieliśmy, bo by dotrzeć do nich, musiałam przejechać cały Londyn ze wschodniej strony na zachodnią. Zszokowałam ich opowiadaniem o porąbanej Chince. 
- A tak naprawdę chcę Was zapytać, czy wiecie może, kto ma do wynajęcia pokój? Wy bywacie bardziej niż ja ostatnio. 
- My mamy przecież wolny pokój. 
- I chcecie wynająć?
- Tobie tak.
- Czyli mogę się do was wprowadzić w poniedziałek do czasu znalezienia dobrego miejsca dla siebie? 
- Możesz się wprowadzić na dłużej, bo mały śpi w naszej sypialni i to jeszcze potrwa. Jesteś dla nas gwiazdką z nieba, bo mieszkanie jest strasznie drogie, więc będziesz wsparciem w opłatach. Nikogo obcego nie możemy przyjąć na pokój, bo dostajemy dofinansowanie, ale jakieś jeszcze pieniądze potrzebne, bo dokąd ja zajmuję się małym i nie zarabiam, ledwo ciągniemy.

Przyznałam im się, że na to właśnie liczyłam. 

Przeprowadzili się z naszego poprzedniego wspólnego domu do przepięknego mieszkania, które udało im się wynająć w dobrym miejscu, bliżej centrum i blisko do wszystkiego. Byłam oczarowana tym mieszkaniem od pierwszej chwili, od parapetówki na którą zostałam zaproszona.

No i mieli nie wykorzystywany mały pokój, w domyśle, sypialnia dla synka.
Najpiękniejsza była podłoga, z najprawdziwszych desek pomalowanych na … krwisty kolor, za którym osobiście nie przepadam w domu, ale tu nadawał wnętrzu wyjątkowości, pewnie dlatego że w salonie stała na tej czerwieni równie czerwona duża szafka z szufladami, a miękkie meble w graficie i wspaniała duża ława drewniana z okuciami.









I jeszcze piękne okna, wprawdzie otwierane durnie po angielsku, ale duże, podwójne i wychodzące na wspaniały zadbany park, w którym świergotały ptaki bez umiaru.

Od poniedziałku zatem, moja artystyczna dusza znajdzie się we właściwym miejscu.
Jeszcze w trakcie wizyty u nich, zamówiłam telefonicznie transport na poniedziałek, na wszelki wypadek przed wieczorem, bo nie wiedziałam, ile mi zajmie zmuszenie Chinki do wypłacenia mi pieniędzy.
Pozostało mi zatem już tylko spakowanie się do końca.
Błyskawicznie poszło. Piątek, sobotę i niedzielę miałam na umówione sesje tarota i na przyjemności dla siebie, czyli zwiedzanie, kino, spacery po licznych parkach londyńskich, w zanurzeniu się w sobie, w poszukiwaniu w umyśle nowych opcji na dalszą drogę.

Jeden pomysł Szczuplutkiego, który rzucił raz, kiedyś – jak chcesz, zrobię Ci stronę internetową na twoje rzeczy, bo szkoda tego nie pokazywać – na co wtedy nie zwróciłam szczególnej uwagi, nagle, w St. James's Park, rozbłysł mi gejzerem światła. To było coś takiego, co spowodowało, że nie mogłam się doczekać poniedziałku, nie spałam, w nocy grzebałam w internecie poszukując najpiękniejszego szablonu do strony, liczyłam literki numerologicznie biedząc się nad nazwą... . Dopadła mnie pasja z taką siłą, jak wcześniej,  bo przysięgam, moje życie to ciąg pasji.

Tymczasem, jeszcze muszę się boleśnie dla Chinki wyprowadzić, bo jakaś lekcja musi być za złe traktowanie ludzi, no musi. 
Najlepsze w tym wszystkim, że w głównej mierze ona sama się ukarała, bo zrobiła w domu tak niewyobrażalny chlew, że nie było jak przejść, aby się na czymś nie pośliznąć lub potknąć. Ta małpa przygotowywała horror dla mnie na poniedziałek. Kiedy nastałam, myślałam, że większego syfu już nie może być, nie doceniłam jej w tej materii. Wyciągnęła nawet zwinięty i upchnięty gdzieś, obsrany i obszczany, śmierdzący dywan, bo jak wiecie jej córeczka biega w domu bez pieluch i ten dywan wcześniej sobie szczególnie upatrzyła. Zachwycona, poinformowała mnie, że go upiorę i przestała już dopytywać, czy jednak zajmę się fotelem i lampą. Pławiła się już wyłącznie w obmyślaniu zemsty na mnie.
Ja natomiast, w sobotę, przed wieczornym wyjściem, zostawiłam w widocznym miejscu karton, bo kartka zniknęłaby w tym śmietniku, a więc karton z wielkim napisem: Zostaw proszę moje pieniądze dla mnie na jutro.
Kiedy wróciłam bardzo późnym wieczorem, zastałam moją wiadomość stłamszoną i rzuconą na podłogę, tak jak przewidziałam. Dobra nasza!


Wyprowadzka z przytupem


wiedźma opowiada

No i nastał wyczekiwany poniedziałek, dzień mojej wyprowadzki, o czym zainteresowana wciąż nie wiedziała. Spakowane walizki ukryłam pod łóżkiem tak że były niewidoczne.
Musiałam jeszcze tylko odzyskać pieniądze, bo przecież w niedziele tez mi ich nie dała. choc zapytałam o nie, a ona wzruszając ramionami, odpowiedziała, że nie ma.
Zgodnie z planem, nie wyszłam o 7 rano do pracy. 
Czekałam w pokoju zamknięta na klucz. I tak jak się spodziewałam, już w 10 minut po czasie, Chinka dopadła moich drzwi, waląc i wrzeszcząc, dlaczego jeszcze nie zeszłam, dziecko głodne, potrzebuje śniadania. a ty sobie spisz?! Schodź natychmiast !!!
Przez wciąż zamknięte drzwi, spokojnie poinformowałam ją, że nie zapłaciła mi za poprzedni tydzień i nie będę pracowała. 
To był dla niej szok, bo zamilkła kompletnie, zastanawiając się co z tym zrobić i najwyraźniej sprawiło jej trudność, bo zeszła naradzić się ze Szczuplutkim, co było już zupełnie niepojęte, bo nigdy nie brała jego zdania pod uwagę. 
Słyszałam podniesione głosy. Wyrzucała swoją frustrację moim absolutnie niespodziewanym zachowaniem, ale najwyraźniej udało mu się ją przekonać że jestem na prawie, bo po półgodzinie zjawiła się ponownie pod moimi drzwiami, i bardzo grzecznie, bardzo, zapytała, czy mogę otworzyć i zając się przez 15 minut małą, to ona pójdzie po pieniądze do pobliskiego bankomatu. 
Wzięłam dziecko do swojego pokoju, nie zamierzając schodzić w ten straszliwy burdel.


I faktycznie, dokładnie w ustalone 15 minut była z powrotem z wypłatą którą rzuciła mi wściekle na biurko.
Nie przypuszczałam, że aż tak szybko mi pójdzie. Wiedziałam że jej zależało i na tym właśnie jechałam, ale zależało jej bardziej na gnębieniu mnie niż przypuszczałam, a do tego musiałam zejść do pracy.
A teraz wracaj natychmiast do obowiązków – warknęła. Zacznij od śniadania, a potem sprzątanie, WSZYSTKIEGO! NA WYSOKI POŁYSK! - wrzasnęła wyrzucając ręce do góry w tryumfie i odwróciła się na pięcie wychodząc z mojego pokoju.
Wzięłam spokojnie małą i poszłam za nią. Siedziała już przy swoim komputerze. Umieściłam więc dziecko na jej kolanach, oświadczając, że już u niej nie pracuję. 
Jej kompletne osłupienie wykorzystałam na ewakuację do swojego pokoju, zamykając drzwi starannie na klucz, w które tłukła i szarpała już za chwilę z taką furią, że miałam naprawdę poważne wątpliwości czy wytrzymają i trzymałam na wszelki wypadek za klamkę, podpierając je ciałem. To co się działo, ściągnęło nawet na górę Szczuplutkiego. 
Walczył z nią dość długo odciągając od drzwi, ona się wyrywała i dopadała ich z powrotem, aż wreszcie udało mu się zwlec ją na dół, gdzie jeszcze wrzeszczała, aż wreszcie ucichła. 
We względnym spokoju, względnym, bo ręce mi się trzęsły, z trudem zatem, odszukałam numer do mojego transportu, aby przyspieszyć przeprowadzkę i udało mi się przesunąć czas wyjazdu o 4 godziny wcześniej, czyli z osiemnastej na czternastą, a była dopiero 9 rano, jednak pan jeszcze wcześniej nie mógł. 
Wyjść nie mogłam, bo Chinka była na dole, cholera wie w jakim stanie psychicznym. 
Usiadłam do laptopa, ale nic mi się nie kleiło, byłam w szoku, pomimo że spodziewałam się jazdy, ale nie aż takiej. 
Położyłam się więc, usiłując zasnąć, ale nic z tego nie wyszło. 
Niespodziewanie, Chinka rozwiązała mi dylemat co zrobić z tymi godzinami do przeprowadzki, bo … wezwała na mnie policję.

Około dziesiątej, rozległo się pukanie do moich drzwi, ale inne, zdecydowane, lecz spokojne.
Kiedy zapytałam, o co chodzi, usłyszałam, proszę otworzyć madam, policja.
Otworzyłam, wszedł młody przystojny i od razu się zdziwił, widząc jedyny czysty pokój. 
Zamiast przejść do sprawy w której został wezwany, zapytał najpierw, co się stało w tym domu że tak wygląda? Wyjaśniłam, i to mu wystarczyło, bo nawet nie zapytał, dlaczego nie chcę pracować. Powiedział tylko, że w takim razie nie mogę tu zostać. Odpowiedziałam, że mam zamówiony transport na 2 po południu dzisiaj aby opuścić ten dom. 
Uśmiechnął się i poprosił abym zeszła z nim na dół. Już na schodach, przyznałam się, że nie chcę tu czekać na przeprowadzkę, chcę iść po zakupy do nowego domu i wrócić tu tylko po walizki.
Na dole był jeszcze jeden policjant. Z kamienną twarzą stał, właściwie na jednej nodze w tym syfie. Przystojniaczek, powiadomił Chinkę, że teraz idę do miasta, a ona ma mi udostępnić możliwość wyprowadzki przed drugą, bo tak mam zamówiony transport. Gdyby były jakieś kłopoty, proszę dzwonić, dodał i … wręczył mi wizytówkę. Wyobrażacie sobie jej zdziwienie?
Pobiegłam szybko ubrać się, panowie jeszcze rozmawiali chwilę, wyszłam więc razem z nimi z domu.
Za drzwiami padło - O boże!- od obu naraz, promiennie się do nich uśmiechnęłam, a oni życzyli mi powodzenia i żebym koniecznie dzwoniła, gdyby coś.
Po powrocie z zakupów, Szczuplutki pomógł mi znosić walizki, ale nie bez kłopotów, bo Chinka postanowiła sprawdzić, czy jej czegoś z domu nie wynoszę, aby mnie jeszcze upokorzyć, nie rezygnowała do końca i w czasie kiedy kierowca już pakował rzeczy do samochodu, zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej nikomu nie zrobiłam, przekroczyłam dopuszczalne granice ... aby ją dobić? Nie, nie myślałam o tym. Samo wyszło. Nagle, bez zastanowienia. 
Robiliśmy właśnie niedźwiedzia ze Szczuplutkim na pożegnanie, on powiedział że będzie mu mnie brakowało i że jestem WIELKA. Chinka, widząc i słysząc to, wylała na mnie resztę żółci.
- Jesteś złą, złą, parszywą kobietą, bo się rozwodziłaś dwa razy!!!– wysyczała z całą mocą.
- No tak, w twoim wieku już raz byłam rozwiedziona. Ale żeby się rozwieść, trzeba najpierw wyjść za mąż, co tobie nie grozi, bo tylko skończony debil by się z tobą ożenił.
Szczuplutkiemu wykwitł grymas na twarzy do tej myśli. 

Powiedziałam coś takiego kobiecie, której największym marzeniem było wyjście za mąż, im szybciej tym lepiej, i to przy facecie za którego chciała wyjść, bo to rozwiązałoby całkowicie jej problem z pobytem w Anglii.  
Zdaje się, ż unicestwiłam spełnienie tego marzenia tym jednym zdaniem.

Nowy początek ze śpiewami przy gitarze





















Czy czułam tryumf? 
Nie. Jeszcze nie. Dzisiaj czuje. Wtedy byłam kosmicznie, koszmarnie zmęczona, wyczerpana psychicznie do cna.
Po czasie dopiero dotarło do mnie, że dałam Chince naprawdę popalić. 
Nie będzie Chinka pluć nam ... .
Nie dość że odebrałam swoje pieniądze, a poprzedniczki wypadały bez wypłaty, co zdradził mi Szczuplutki, a o czym ja intuicyjnie wiedziałam, to jeszcze załatwiłam jej panieństwo dozgonne u wybrańca do założenia kajdan, zostawiłam jej ten  koszmarny syf który przygotowała dla mnie i sądzę, że żadna nowa nie podjęłaby pracy w czymś takim, chyba że za niebotyczne pieniądze, zostawilam też niedokończony abażur i fotel, a tapicer w Londynie kosztuje majątek.


Wraz z odejściem z domu Chinki, rozpoczął się dla mnie całkiem inny niż dotąd rozdział mojego tutejszego życia. Nagle, zaczęło mi się wszystko dobrze układać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie w jakimś zawrotnym tempie, ale wystarczająco szybko, aby poczuć po raz pierwszy w tym kraju, z całą mocą, że wszystko będzie dobrze, a może nawet lepiej niż dobrze!

Tymczasem, dojechałam do domu moich przyjaciół i mojego ślicznego, choć niewielkiego pokoiku. Nie dałam im się nawet ze mną przywitać, bo runęłam na łóżko, bez rozpakowywania i usnęłam kamieniem na dwa dni ciurkiem.


Wstałam na przyjęcie i to ze wszystkimi moimi londyńskimi przyjaciółmi, które zaaranżowała Aga specjalnie dla mnie. Było pyszne papu, trochę dobrego alkoholu i śpiewy przy gitarze pana domu Arka, a wszystko podparte genialnymi rozmowami, błyskotliwymi ripostami i fajerwerkami śmiechu. To był najradośniejszy dzień jaki przeżyłam jak dotąd tutaj. Jeszcze nie wiedziałam, że ten cudowny dzień, to początek mojego londyńskiego naprawdę szczęśliwego, dokładnie takiego jakiego pragnęłam.

Moje pierwsze kroki w londyńskim świecie mody 





Odpoczywałam, odsypiałam i odpoczywałam … . 
Odreagowywałam wszystko, co mnie umęczyło od początku pobytu w Londynie. 
Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak bardzo byłam wyczerpana, a sprawiła to domowa atmosfera u moich przyjaciół i ich troskliwość. Nareszcie zaczęłam się czuć normalniej, choć wiedziałam, że to wciąż początek przedzierania się. Ale co najważniejsze! Nagle prysł gdzieś lęk o moją tutejszą przyszłość. Dlaczego? Właściwie nie wiem.

To właśnie ten lęk, ale też przeraźliwe wyobcowanie i zero komfortu, sprawiły, że byłam tak strasznie umordowana. Moja lekkość bytu oddaliła się też, bo trudno o nią z zaciśniętymi mocno zębami, aby wytrzymać. 
Może to spotkanie ze wszystkimi przyjaciółmi naraz dało mi poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej że zawsze ktoś nas odwiedzał. Zdałam sobie nagle sprawę z oswojenia, połowicznego, ale jednak, no i z posiadania przyjaznego środowiska.
W krótkich przerwach w uładzaniu się, grzebałam w internecie, tak po prostu, bez wyraźnego celu, czy planu. ODPOCZYWALAM. Ale przykuło moją uwagę jedno ogłoszenie. 
Jeden z wielu domów mody, projektujący i szyjący damskie ubrania z dzianinowego recyclingu, poszukiwał krawcowej. 
Zdjęcia ich projektów jakie zobaczyłam, spowodowały u mnie wdech.
dzianiny goodone
Ciągle coś przerabiałam, mam to w jednym palcu, a wełny to moje życie. Spróbuję! Pomyślałam. A co mi tam!


Wydłubałam najlepsze zdjęcia jakie miałam z moich dzianinowych prac, załączyłam nieco, a może bardziej niż nieco zmodyfikowane CV – wyrzuciłam opiekunkę, a przedłużyłam prace w tutejszej kwiaciarni tak aby wszystkie miesiące się zgadzały– cha, cha – nie będą sprawdzać, byłam pewna.

sukienka dziana ręcznie z wełny cieniutkiej

Napisałam list przewodni i wysłałam.
Trzy dni później, mój krzyk ściągnął całą rodzinę do mojego pokoju.

Dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjna, z prośba o przyniesienie paru moich rzeczy!  

Yes!!!!
Jakoś nie zastanawiałam się, czy mnie przyjmą. Czułam się, jakbym już tam była, była od zawsze. No przecież to moje zabawki, a że angielskie? Phi!


W studiu dizajnerskim 

 

zwierzenia wiedzmy

Trafiłam! Nie wiem jakim cudem, bo nie było łatwo ale trafiłam. Jechałam półtorej godziny, z trzema przesiadkami z Londynu Zachodniego, do Północno – Wschodniego. A tam trzeba znaleźć uliczkę przy dziwacznym skrzyżowaniu. Pod podanym numerem była drewniana przedpotopowa brama wpasowana w fabryczny budynek równie stary. 
Poczułam dreszcz emocji. Jestem!


Zadzwoniłam na podany numer telefonu, informując że jestem i za kilka minut ukazała się w drzwiach obok tej bramy, śliczna, co ja mówię, prześliczna młoda Angielka z cudownym uśmiechem na twarzy, złożonym z nieskazitelnie bielutkich zębów i radosnych oczu.
Witaj Gabriela, Nin jestem – zaśmiała się i wpuściła do środka. 
Fabryka była przerobiona na lofty - studia, które wynajmowała londyńska bohema. 
Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca, sycąc oczy, uszy i duszę.  Śmierdziało cudownie artyzmem, a w tle unosiła się znakomita muzyka.


Och! - wyrwało mi się.
Podoba ci się? - zapytała Nin.
- Uwielbiam takie klimaty.
- To chodź do naszego studia. 
Poszłyśmy malutką uliczką pomiędzy budynkami, umajoną bujnie roślinami w doniczkach, donicach, skrzynkach i samosiejkami wyrastającymi prosto z betonu. 



Na końcu były paskudne fabryczne schody ozdobione skromniej, ale też kwiatami. Wspięłyśmy się do poziomu pierwszego z głośniejszą już muzyką. Wszędzie po drodze były jakieś drzwi, niemalże każde inne.


Weszłyśmy w jedne i ukazała mi się, w dużym, surowym korytarzu, najprawdziwsza sofa chesterfield – aż się głośno roześmiałam, co Nin ubawiło. Była tam też ława, szafka z kuchenką elektryczną, coś w rodzaju kredensu z naczyniami i sklepowy wieszak na ubrania wierzchnie, oraz wspomniana muzyka, już zupełnie głośna, wydobywająca się zza prawych drzwi. 
To nasi sąsiedzi, ćwiczą na występ - dowiedziałam się.
Nic tu do niczego nie pasowało, a było fantastycznie. 
Tu gotujemy lunch and dinner – poinformowała piękna – i otworzyła pierwsze drzwi po lewej.

To było studio jej i Kler, całkowite przeciwieństwo Nin. Bo Kler, to brzydka albinoska, usiana żółtymi piegami z włosami oraz zębami w tym samym kolorze. 
Ja uwielbiam rudzielców i piegusów, znam dwójkę świetnie wyglądających albinosów, ale Kler natura potraktowała paskudnie, bo nie dość że dostała wszystko naraz, to jeszcze w najgorszych odcieniach. Po prostu zamurowało mnie na jej widok. A ona, uśmiechnęła się do mnie szczerze żółtymi zębami i przywitała jak ze starą znajomą.
Kiedy otrząsałam się z estetycznego szoku, Nin wyciągała ich najnowsze projekty. 
I wpadłam w popłoch. 
Projekty okazały się bardzo trudne do realizacji. Każdy ciuch składał się z dziesiątków kawałków pod różnymi kątami i łukami, do pozszywania w całość na … overlock-u. 
Już samo układanie tego było nie lada łamigłówką. No kurczę! Wełniane puzzle!
Popatrzyłam przez ramię na szyjącą malutką Hinduskę, która radziła sobie z tymi puzzlami świetnie.
Hmmm, pomyślałam, a jednak wykonalne.

Próba jakimś cudem wypadła pomyślnie. 

Uszyłam! Uszyłam sukienkę z tych kawałeczków, pomimo, że motałam się strasznie, ręce trzęsły, a wargi pogryzłam do krwi. 
Zostałam przyjęta. Od razu. Bez tego słynnego – zadzwonimy do pani.
Po zdaniu egzaminu, poprosiły mnie o pokazanie własnych rzeczy - jeśli nie zapomniałam przynieść. 
Nie zapomniałam, pokazałam i … wszystkie bez wyjątku, pracownice też, padły z wrażenia.
Nigdy, przenigdy wcześniej, nie spotkało mnie coś tak nadzwyczajnego.
No może raz, kiedy wiele lat wcześniej starałam się na studia projektowania mody i na egzaminy przywiozłam gotową kolekcję
Egzaminatorzy wpadli w euforię. Profesorki przymierzały moje rzeczy jak wariatki, a profesorowie głośno komentowali z uznaniem. 
Po czym, jednogłośnie stwierdzili, że nie przyjmą mnie!
Kompletnie zdezorientowana, rozdarłam się rozpaczliwym - DLACZEGO!? 
- Bo jesteś w pełni ukształtowaną, znakomitą projektantką i żadne studia nie są ci potrzebne!
Dostałam to od nich na piśmie. Poprosiłam.
Poprosiłam, bo wiedziałam, że nikt mi nie uwierzy.
 
No więc tu, dziewczyny też szalały, wyrywając sobie moje prace, aby przyjrzeć się bliżej, dotknąć, powąchać, sprawdzić szczegóły i oczywiście przymierzyć. 
 
Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że ten mini pokaz, to duży krok do mojej tutejszej kariery. 

I ... nieoczekiwana zmiana

 

pracownia mody

 

Jeździłam codziennie na 10 rano do studia po półtorej godziny w jedna stronę, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę, bo wpadałam w fantastyczną atmosferę, entuzjastyczny klimat radosnego tworzenia, wśród kapitalnych ludzi.

Cudownie brzydka Kler była zawsze. 
Dlaczego cudownie brzydka? Bo ona nie przejmowała się swoim wyglądem, mało tego, ona podkreślała swoja brzydotę niesamowitymi ubiorami i zaskakującymi dodatkami we wściekłych kolorach. Motała jakieś kolorowe szmaty we włosach, z jednego ucha zwisał jej zawsze długi kolczyk z … na przykład plastikową, różowiutką portmonetką, albo pomarańczowym kosmatym miśkiem, albo szeroko uśmiechniętą żabą w groszkowym kolorze, albo …, och, można było się spodziewać wszystkiego i okraszone to było zawsze niesamowitym makijażem. 
Nosiła przedpotopowe ubrania, na przykład marszczone w pasie sukienki z lat sześćdziesiątych.
- To mojej babci z lat młodości – mówiła z radosnym żółtym uśmiechem. Do tych sukienek zakładała zawsze, nie wiadomo gdzie wyszperane, obłędnie kolorowe rajstopy i zdarzało się nierzadko, dwa różne buty.
To ona pierwsza malowała każdy paznokieć na inny kolor. Do kompletu, mówiła płynnie najczystszym londyńskim cocney-em, który częściowo rozumiała tylko Nin.
Błyskawicznie polubiłam ją na zabój, na zawsze, bezkrytycznie.
    - Jestem wyjątkowa – mawiała – bo nikt nie jest tak brzydki jak ja.

    I była absolutnie wyjątkowa. Słynna ekscentryczna Anna Paggi, to mały pikuś przy Kler. 

    anna paggi


    Piękna Nin natomiast, parę razy w tygodniu pojawiała się później, bo była też wykładowcą w Akademii Artystycznej na wydziale mody, ale to ona była główną dowodzącą w studiu i to do niej należało ostatnie słowo. 

    studio mody
    Akademia dostarczała kształcących się dizajnerów do pomocy u nas, bo taki był wymóg uczelni, chcieli aby studenci doskonalili się na stażach u źródła.
    Byłam więc wśród małolatów, nawet moje dizajnerki były przed trzydziestką.
Pokaz moich prac zaowocował niemal natychmiast, bo już następnym tygodniu, Nin i Kler poprosiły mnie o pozostanie po pracy na trochę - chcemy z tobą porozmawiać.

Oblał mnie zimny pot, kiedy usłyszałam, że miałam zastąpić małą Hinduskę, która dała im wypowiedzenie, ale … właśnie zrezygnowała z odejścia, a one bardzo ją cenią.
Rozumiem – powiedziałam. I rozumiałam, gdzie mi tam było do niej na tej maszynie. 

Kiedy już zaczęłam się podnosić aby się pożegnać, roześmiały się ubawione i jedna przez drugą, zaczęły trajkotać:
- Ale poczekaj 
- Nie spiesz się. 
- Mamy dla ciebie propozycję. 
- Zupełnie inną. 
Usiadłam błyskawicznie. 
- Co powiesz na wspólne projektowanie ciuchów z twoimi szydełkowymi lub na drutach wstawkami, ozdobnikami, no nie wiemy jeszcze do końca, ale jesteśmy otwarte na to co nam będzie wychodziło. 
- To Kler na to wpadła – wykrzyknęła Nin – a ja też wiem że masz niesamowity potencjał. 
- Jak myślisz, możesz? 
- Szydełkiem i na drutach wszystko mogę – odparłam dobitnie – a one uwierzyły mi.

Nienormalne życie czyli wreszcie normalnie



rozdział 40


Moje życie wskoczyło nagle w jedyne, pożądane przeze mnie tory, choć na razie wąskotorowe, czyli wracało do normalnej nienormalności lub nienormalnej normalności, co dawało mi już wyczuwalne szczęście i natychmiastowy powrót lekkości bytu. 

Do współpracy dołączyłam w momencie rozpoczynania nowej kolekcji na wrześniowy London Fashion Week, o czym zaskoczona dowiedziałam się następnego dnia. 
Dlaczego zaskoczona? Ano dlatego, że nie podejrzewałam tej pracowni o taki rozmach. 
Po pierwsze - wszystko było robione z recyclingu i jakoś nie widziałam tego na salonach wielkiej mody. 
Po drugie - zawsze wyobrażałam sobie prawdziwych kreatorów tworzących w pałacach (zapewne za dużo naczytałam się o Coco Chanel), a tu studio w przedpotopowej fabryce.
Po trzecie -  ogólny harmider, nieład, brak ściśle określonego planu, tylko taki rozmyty, na zasadzie, zobaczymy co wyjdzie, co znałam z własnej pracowni krawieckiej jeszcze w Polsce, tyle że ja sprzedawałam swoje rzeczy wprawdzie w znakomitych butikach ale w Warszawie, a nie na międzynarodowej arenie. 
A tu ... Fashion Week po raz trzeci obstawiała ta młodziutka pracownia i jak się okazało, sprzedająca na świecie w całkiem niezłych miejscach. 
Jak to się stało? 
Zadziałał splot kilku istotnych czynników:
Nin wykładająca w Akademii znała ścieżki i miała znajomości, pomysł szycia ciuchów z recyclingu wstrzelił się w setkę, bo w tym momencie świat oszalał na tym punkcie i zaczęło być to absolutnie trendy (to nie taki recycling o jakim myślimy, to były końcówki niesprzedanych kolekcji z wielkich fabryk przędzalniczych, za grosze), no i determinacja, oraz darmowa studencka siła robocza. 
Do kompletu obie były czystymi Angielkami, co miało znaczenie ogromne, a o czym się głośno tutaj nie mówi z powodu tych bzdetów o poprawności politycznej. 

Ale wracam do rzeczy. 
Weszłam więc w moment organizowania nowiuteńkiej kolekcji, co wprawiało wszystkich w gorączkę twórczą, ale jeszcze nie buzowało w piecu na maksa, dopiero się rozpalało. 
Poczułam znajomy dreszczyk emocji i byłam gotowa. 
I dobrze że byłam, bo moje słowa że - ''Szydełkiem i na drutach wszystko mogę'' miałam zamienić w obłędne konkrety, do czego zresztą sama walnie się przyczyniałam. 
Takiej skali trudności nigdy wcześniej nie dotykałam, ale niosło mnie na tak szeroko rozwiniętych skrzydłach, że aż szum. Adrenalina szalała, mózg pracował na najwyższych obrotach, a moje dłonie dokonywały cudów bez pytania. Zawsze byłam niezwykle kreatywna, ale tu poszybowałam ... 

Harówa

pokaz mody w londynie

Zagnieździłam się na dobre w pracowni i pomalutku, niepostrzeżenie, małymi kroczkami ... ja to potrafię, zaczęłam ustanawiać swoje warunki współpracy.


Po kilku tygodniach, przekonałam dziewczyny, że lepiej będzie i dla nich i dla mnie, jeśli będę przyjeżdżała później, ponieważ rano, w ogólnym rozgardiaszu trudno mi się skupić na moich wymagających maksymalnej uwagi robótkach.
Pojawiałam się zatem o 14:00, kiedy każdy był na swoim miejscu i robił swoje. 
Z czasem, przeniosłam swoje dłubanie do domu i przyjeżdżałam tylko na główne spotkania, na których ogarniałyśmy co już mamy i decydowałyśmy, co dalej.
Bywałam więc w studiu raz na tydzień, a pilne sprawy uzgadniałyśmy przez telefon. 
Zaczęło mi być coraz lepiej.
Dopiero przed samym końcem kolekcji, kiedy robiło się naprawdę gorąco, bo czasu było już strasznie mało, a tu nagle pojawiało się sporo zmian: bo coś nie wyszło i trzeba było zmienić projekt, bo zdecydowałyśmy o innych dodatkach, bo kolor nie ten, bo wizja komuś się nieco zmieniła, bo ..., jak to bywa w twórczej pracy, musiałam być znów codziennie popołudniami (nie dawałam się wyrwać wcześniej) do późnej nocy często, albo i do następnego dnia, bo jak coś szło, to nie należało tego przerywać za nic. 
Aby wytrzymać tempo i brak snu, w pracowni pojawiał się alkohol. 
Pozwalam sobie tylko czasami, bardzo rzadko właściwie, na szklaneczkę dżinu z tonikiem (co nie znaczy, że taka święta jestem, kiedyś piłam więcej, ale wiek ma swoje prawa), reszta posiłkowała się częściej ale nigdy do upicia, co mnie zadziwiało, bo ja po jednym drinku już miałam szum - brak treningu alkoholowego sądzę. 
To szaleństwo odbywało się w pogodnej, ba! radosnej atmosferze, mimo że obezwładniał nas często strach, że nie zdążymy. 
I tak ten wielodniowy obłęd trwał, dopóki nie odcięłyśmy ostatniej nitki, dopóki nie zrobione były wszystkie zdjęcia na sesjach równoległych rzeczy już gotowych, dopóki nie wydrukowano folderów, dopóki każdy projekt nie wisiał na stelażach do przewiezienia na wykupione stanowisko w Pałacu Somerset House. 
Zamierzaliśmy na maksymalnych obrotach do mojego pierwszego London Fashion Week.

moda w londynie


Wrześniowy London Fashion Week 2010 



london fashion week

No i zaczął się. London Fashion Week - wrzesień 2010.

Otrzymałam zaproszenie imienne z informacją, że mam się stawić o 10:00 rano na naszym stoisku.
Przewidziałam zapas dwugodzinny na dojazd i odnalezienie miejsca, wstałam więc głęboką nocą dla mnie, a mianowicie o 6:00, aby się odpowiednio przygotować.


Uczesałam się i umalowałam pięknie - naprawdę to potrafię, założyłam długą, dżersejową, obcisłą sukienkę w kolorze grafitu na moją wciąż świetną figurę. Do tego wciągnęłam botki na ładnym obcasie  (czas szpilek dla mnie się skończył, jak wiecie i konsekwentnie się tego trzymam), czarny płaszcz do kostek, a na szyi zakręciłam ogromny, delikatny, cudowny, jedwabny szal, w łososiowej barwie.
Dojechałam na właściwą ulicę bez kłopotu, natomiast odnalezienie pałacu, okazało się dla mnie niemożliwe! 
W ogóle nie przewidziałam, że pałac może być niewidoczny! Myślałam, i chyba słusznie, że co jak co, ale pałac zobaczę natychmiast. Po prostu sam mi wejdzie w oczy. A tu nic! Nie było go!
Łaziłam kompletnie zdezorientowana po głównej ulicy w tą i z powrotem. Wreszcie zaczęłam pytać, o dziwo, przytomnie, nie przechodniów, ale ochroniarzy wpuszczających do różnych galerii, i tak, krok, po kroku dotarłam.
Pałac jest niewidoczny, bo w gąszczu ogromnych budynków wzdłuż ulicy, on sam stoi mocno w głębi, za wielką bramą, przez którą wchodzi się na duży plac z fontanną, a wokół, w kształcie odwróconego U, znaleziony  - hura!, Somerset House.
Byłam już oczywiście mocno spóźniona, pędziłam więc jak szalona, a za mną łopoczący szal i czarne skrzydła rozpiętego płaszcza - mam dziwną przypadłość niezapinania wierzchniej odzieży, nawet w największe zimno. 
Już od bramy, ustawione gęsto metalowe ogrodzenia z bramkami, niemalże taranowałam, a ludzie usuwali mi się z drogi. 
Dopadłam wreszcie recepcji, znajdującej się w tymczasowym budynku, wzniesionym na potrzeby LFW w miejscu fontanny. Wyjęłam gwałtownie moje cenne zaproszenie i pokazałam młodemu recepcjoniście, z wydyszanym pytaniem - Gdzie mam dalej iść?
Małolat wyszedł zza blatu z ujmującym uśmiechem, objął mnie wpół, odkręcił delikatnie w stronę gigantycznej tablicy informacyjnej i rzekł - Obawiam się, że nie mogę ci pomóc, bo jesteś we właściwym miejscu.
Zdmuchnął moje napięcie, parsknęłam śmiechem i już na spokojnie dopytałam, jak najszybciej trafić do galerii wystawowej.
Poinstruował mnie cierpliwie, a ja sfrunęłam wąziutkimi kamiennymi schodkami w podziemia i zapukałam podanym przez niego szyfrem w ogromne odrzwia które natychmiast się uchyliły i piękna, wysoka, czarna dziewczyna wpuściła mnie z serdecznym powitaniem do środka.
Trafiłam już do naszego stoiska bez trudu, a dziewczyny rzucały mi się na szyję
- No jesteś nareszcie!!! 
- Co się stało! 
- Czemu tak późno? Zaraz mamy pokaz. 
O matko! Zdążyłam. Ufffff.
W tym rejwachu, dopiero po dobrej chwili, Nin ze zdumieniem zauważyła.
 - Ale jak ty tu się dostałaś? Nie masz plakietki!
- Jakiej plakietki?
- No takiej. I wszystkie pokazały mi wiszące na szyjach identyfikatory.
- Bez tego nie wpuszczają!
Zgłupiałam. 
- Ale ja tu jestem! W recepcji nikt nie dał mi plakietki.
- Bo to trzeba było załatwić na stanowisku, jeszcze przed barierkami. 
- Jak TY dotarłaś do recepcji i tutaj!???
- Nie wiem. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Nie zawróciłam po identyfikator i nikt mnie nie zaczepił do końca dnia w tej sprawie, ani na pokazie - gdzie też weszłam bez problemu, ani w barze gdzie się posilałyśmy, ani w kawiarni na szampanie, ani nigdzie gdzie łaziłam, co dziewczyny niezmiernie dziwiło, bo twierdziły, że bez identyfikatora wyrzuca mnie. Hmmmm? Nie wyrzucili. 

Niebawem ciąg dalszy ...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kody numeryczne uzdrawiające

Jak zobaczyć swoją aurę 60 sekund

Japońska metoda samouzdrawiania